Brühl, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Brühl, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 3

Название: Brühl, tom pierwszy

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ Król go od służby wieczornéj uwolnił, i pozwolił mu spocząć tego wieczoru, miał więc swobodę zupełną. Pod namiotami rozpoczynała się wieczerza dla dworu. Chciał zrazu pójść i razem z innemi się zabawić, potém z dala popatrzywszy, w bok się skierował zadumany ścieżyną w głąb lasu idącą, poszedł wolnym krokiem. Chciał być może sam na sam z myślami, choć wiek jego i twarzyczka o głębokie rozmyślania posądzić go nie dozwalały. Prędzéjby na ówczesnym dworze, pełnym miłostek i intryg kobiecych, o jakąś serdeczną chorobę podejrzywać się godziło. Ale na spokojnéj wielce twarzy niewidać było troski sercowéj, która się maluje na niéj, łatwemi do poznania symptomatami. Brühl nie wzdychał, patrzał chłodno, brew miał namarszczoną, usta zacięte, prędzéj rachował coś i kombinował niż z uczuciem walczył.

      Zadumany tak głęboko, pominął namioty, konie, psiarnie, rozłożone ogniska ludzi spędzonych dla łowów, którzy się z toreb dobytym chlebem z sobą posilali, gdy obok piekły się dla panów jelenie i warzyły korzenne poléwki. Około dwóchset do obławy spędzonych Wendów gwarzyło cicho, w języku niezrozumiałym, nieśmiejąc nawet głośniéj się rozśmiać. Z namiotów dolatywały ich wesołe okrzyki, spoglądali i im tam szumiano głośniéj, tém oni starali się ciszéj sprawować. Łowczych kilku czuwało nad tą gawiedzią, która sobie chléb swój z domów przynieść musiała, bo o niéj jednéj na zamku nie pamiętano. Dla psów gotowano w kotle strawę, o nich nikt się nie kłopotał. Prędko téż skończyli wieczerzę o chlebie i wodzie. Większa część już się pod drzewami na trawie kładła, aby do rana snem się pokrzepić. Brühl ledwie na nich okiem rzuciwszy, poszedł daléj. Wieczór był piękny, spokojny, ciepły, jasny i gdyby nie opadające liście żółte starych buków, wiosnęby przypominał. W powietrzu woń lasów zdrowa, zapach uwiędłéj zieleni, wyziewy jedlin, unosiły się lekkim wietrzykiem, który ledwie gałązki poruszał.

      Za gajem w którym obozowano, panowała już cisza, samotność, pustynia, gwar tu zaledwie dolatywał, drzewa zasłaniały zamek, można się było sądzić daleko od ludzi.

      Brühl podniósł głowę i wolniéj odetchnął, twarz, któréj układać nie potrzebował dla ludzi, jakby na wolność puszczona, przybrała wyraz nowy; lekki, sardoniczny uśmiech przebiegł po niéj i dziecięcy ów dobroduszny, łagodny wdzięk straciła. Jedną ręką podparł się w bok, drugą do ust przyłożył, zadumał. Sądził się tu zupełnie sam, lecz jakież było jego zdumienie i niemal przestrach, gdy o kilka kroków, pod ogromnym bukiem starym, spostrzegł dwie postacie jakieś, nieznane, dziwne, podejrzane. Mimowoli się cofnął krok i począł pilniéj przypatrywać. W istocie o kilkadziesiąt tylko kroków od królewskiego obozu, wyglądało dziwnie, podejrzanie nawet tych dwóch ludzi siedzących pod drzewem. Obok nich widać było leżące kije podróżne i dwie torebki z ramion tylko co zdjęte.

      Mrok wieczorny nie dawał dobrze rozeznać twarzy, ani ubiorów; lecz Brühl domyślił się raczéj niż zobaczył, skromnie po podróżnemu przybranych, dwóch młodych jak on sam ichmościów.

      Wpatrzywszy się pilniéj dostrzegł twarzy nieco, które zdały mu się szlachetniejszych rysów, niż wędrownéj rzemieślniczéj czeladzi, za którą zrazu ich wziąć miał ochotę. Po cichu toczyła się rozmowa, ale dosłyszéć jéj nie mógł.

      Lecz cóż tu, pod bokiem króla, ci podróżni na ustroniu robić mogli? Ciekawość, obawa, nieufność, nie dozwoliły mu odejść. Zamyślił się czyby nie należało dać znać do namiotów.

      Więcéj potém instynktem niż rachubą wiedziony, przyspieszył kroku i stanął tak, że go siedzący na ziemi zobaczyć mogli. Ukazanie się jego musiało nieco zdziwić spoczywających, gdyż jeden z nich wstał spiesznie i przypatrując się przybyłemu, chciał jakby spytać, co tu robi i czego od nich chciéć może?

      Brühl nie czekał tego pytania, podszedł kilka kroków i odezwał się tonem dosyć surowym:

      – Co tu waszmość robicie?

      – Odpoczywamy – odezwał się siedzący na ziemi. Czy zakazanym jest tu spoczynek podróżnym?

      Głos brzmiał łagodnie, a język zapowiadał wykształconego człowieka.

      – O kilkadziesiąt kroków dwór N. Pana i sam król.

      – Czybyśmy mieli zawadzać? – dodał znowu siedzący, wcale nie zdając się strwożonym.

      – Ale waszmość sami sobie najszkodliwsi być możecie – odparł Brühl żywo. Lada kto z łowczych może was tu odkryć i posądzić o jakie złe zamiary.

      Śmiechem łagodnym odpowiedział na to spoczywający na ziemi i wstał, a wyszedłszy z cienia drzew, ukazał się Brühl’owi jako pięknéj i szlachetnéj postawy młodzian z długiemi włosami na ramiona spadającemi. Po jego stroju poznać w nim było łatwo studenta jednego z niemieckich uniwersytetów. Nie miał on żadnych oznak na sobie, ale prosta suknia, długie buty, z kieszeni wyglądająca książka, czapeczka jaką nosili studiosi4, dostatecznie go cechowała.

      – Co waszmość tu robicie? – powtórzył Brühl.

      – Wyszliśmy na wędrówkę, aby Bogu oddać cześć w naturze, aby odetchnąć powietrzem lasów, ciszą ich ukołysać duszę do modlitwy – począł powoli młodzieniec. Noc zaskoczyła nas tutaj: o królu, o dworze nie wiedzielibyśmy nawet, gdyby nas tu nie doszła wrzawa łowiecka.

      I wyrazy i sposób w jaki je wymawiał stojący przed nim, uderzyły Brühla. Człowiek to był z innego jakiegoś świata.

      – Pozwolisz pan – dodał spokojnie student – iż jako zapewne władzę tu jakąś mającemu, zamelduję osobistość moję. Jestem Mikołaj Ludwik hrabia i pan na Zinzendorfie i Pottendorfie, a w téj chwili studiosus, szukający źródła mądrości i światła, zbłąkany na manowcach świata wędrowiec.

      Skłonił się.

      Usłyszawszy nazwisko, Brühl popatrzył uważniéj. Światło wieczora i lekki blask księżyca wschodzącego opromieniły piękną twarz mówiącego.

      Stali przez chwilę niemi, jak gdyby oba nie wiedzieli jakim do siebie mówić językiem.

      – Ja jestem Henryk Brühl, paź do osoby J. K. Mości przywiązany.

      Skłonił się lekko.

      Zinzendorf zmierzył go oczyma.

      – A! bardzo mi was żal! – westchnął.

      – Jakto żal? dlaczego? – zapytał zdumiony paź.

      – Dlatego że dworactwo to niewola, że paziostwo to służba i chociaż szanuję pana naszego, miléj mi sercem i duszą poświęcać się czci i służbie Pana na niebiosach, Pana nad pany, a miłością zatapiać w Jezusie Chrystusie Zbawicielu. Właśnie pan znalazł tu nas na cichéj modlitwie, gdyśmy myślami usiłowali zjednoczyć się z Panem naszym, który nas krwią swą odkupił.

      Brühl tak był zdziwiony, że krok odstąpił jakby się obłąkanego uląkł w młodzieńcu, który z wielką słodyczą, ale bardzo patetycznie wymówił te wyrazy.

      – Wiem – dodał Zinzendorf spokojnie – iż się to wydać wam musi, wam co macie w uszach jeszcze szczebiotanie i śmiechy dworskie, dziwném i nieprzyzwoitém może; ale ilekroć myślą pobożną uda się zakołatać СКАЧАТЬ



<p>4</p>

studiosus (łac.), lm. studiosi – uczeń. [przypis edytorski]