Chata za wsią. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski страница 7

Название: Chata za wsią

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ główkę na karczku gdyby ptaszek, podparła ją dłonią i wlepiając węże oczy w młodzieńca, coś cicho, niezrozumiale, jakby zaklęcie mruczéć poczęła. Adam chwilę popatrzał, chciał się odwrócić, czując, że wzrok cyganki szarpie mu coś głębiéj w piersi, niż dotąd kiedykolwiek czyje wejrzenie i słowo; ale już było zapóźno. Zręczna dziewczyna miała już go w sieci: spuścił głowę milczący, bezsilny, opętany…

—–

      Nazajutrz Aza była we dworze, a cyganie z kuźnią na wygonie; ale Azy ani poznać! Czarna cyganka wstała pod dachem pańskim królową bajeczną z nad brzegów Indu, marą z poematów Sanskrytu, i brakło jéj tylko może kwiatka Lotusa w ręku, by wyglądała na bóstwo Lakszmi, na krewniaczkę Wisznu i Brahmy.

      Adam u nóg jéj leżał, a na ramionach młodziana spoczywały dwie nóżki upierścieniowane, różowe, depcząc poganina, niewolnika. Co było szat bogatych, szat starych po pradziadach i prababkach; co było świętości w domu po bohaterach umarłych, bezdzietnych: wszystko to teraz stroiło dziecko włóczęgów, obwieszone złotogłowami, perłami i muślinami. Najmiększe puchy otaczały jéj ciałko, najwdzięczniejsze wonie kołysały się nad nią w powietrzu. Psy i wczorajsi przyjaciele stali w sieni; Adam dnie całe, tygodnie, leżał sam u nóg czarownicy.

      A dzień sam upływał w osobliwszém zajęciu: – ona patrzała, on słuchał. Czasem szyderskim uśmiechem uderzyła go jak sztyletem, to znów połyskała wejrzeniem; rzekłbyś zapaśnik, co walczy z przyswojoném dzikiem zwierzem. Adam gorzał; ona się śmiała z niego i codzień pragnęła więcéj, postępowała zuchwaléj, stając się dumniejszą i dzikszą. W miarę jak była pewniejszą siebie i swego panowania, gniotła go nielitościwiéj.

      Biedne skarlałe dziecko wielkich pradziadów! Co to był za widok: w tym dworze jeszcze świętą, poczciwą woniejącym stęchlizną, ten dzieciuch wielkich rodziców, w komnacie ubłogosławionéj pracą i boleścią ojców, u nóg włóczęgi, którą ustroił w pamiątki poszarpane, w pokalane świętości!! I ściany nie zatrzęsły się nad niemi, i stropy nie załamały się, nie zapadły podłogi!! Tylko wszystka woń przeszłości uniosła się z przybytku tego, gdzieś daleko pod niebiosa.

      Aza zwycięzka żyła tylko swoim tryumfem; jéj więcéj nic niepotrzeba było nad widzenie się piękną, nad przeżycie chwili żywotem bogatych, którego nie kosztowała, nad upojenie się jakieś zwierzęce wszystkiém, co poi. Ten mężczyzna leżący u nóg jéj, blady, schorzały, zmęczony, którego piekła gorączka żądzy bezsilnéj, nie wzbudzał w niéj nawet litości. Było to dziécię boleści, co przywykło mężczyznę widziéć pracownikiem i mężem; przypatrywała się więc temu karłowi z ciekawą jakąś pogardą: czasem śmiała się z niego, lub spragnionemu rzucała tylko jak psu kość, uśmiéch dwuznaczny.

      W nim miłość wrzała z gniewem, ale zbyt mało miał siły, aby obojgiem wybuchnął: paliły go wewnątrz tylko.

      Aza latała i bawiła się wszystkiemi fraszkami, które próżnowanie, zbytek, przepych, fantazya, nagromadziły w starym domu. Codzień potrzeba jéj było nowego stroju, nowego cacka, nowego jakiegoś zajęcia; za wszystko płaciła tylko dziwnym swym uśmiechem i dziwniejszém wejrzeniem czarnych swych oczu. Adam nawet zimnego nie dostał pocałunku; – tak dziéwczę wiedziało dobrze, że jéj potęgą była żądza zużytego młodzieńca, co mogła w pierwszym uścisku zagasnąć. Dmuchała w tę iskrę oczyma i usty, pielęgnowała ją i żyła, żyła szybko, ogniście, piersią całą, jak się żyje snem rozkosznym, z którego człowiek co chwila lęka się obudzić. Chciała sprobować wszystkiego, dotknąć, spożyć, co tylko było pod ręką w tej szybkiéj godzinie jej doli; a ile razy łachman zrzucony przypomniała sobie: dreszcz ją przebiegał, i jak struś zamykała oczy, by przychodzącego niebezpieczeństwa nie widzieć.

—–

      Długo tak trwać nie mogło, a trwało jednak dosyć długo… dziewczyna paliła zwiędłego panicza na żar i popiół; on się zżymał, ale czując życie w sobie pierwszy raz od dawna, nie wyrywał się z niego. Aza myślała o jutrze, o brudnej szatrze cygańskiej, o starym łachmanie, który zrzuciła jak wąż przyodziewający się na wiosnę; o życiu niedostatku i gołego nieba; myślała, walczyła z sobą.

      Tu ją trzymały błyskotki, tam pociągała cygańska swoboda… Cztery ściany malowane zamykały niewolnicę, a przez okno widać było zawsze jednę, smutną, ciemnozieloną gałąź świerka, co się uwiesił na dachu dworca: nie czuła wiatru, który tylko świstał, szumiał i huczał w kominach; nie piła powietrza żywego, które latało około domu; nie biegała ku nieznanemu, jak przywykła: i tęskno, tęskno jej było za wszystkiem dawnem, nawet już trochę za nędzą.1

      O! któż ludzką pojmie naturę i ludzkie przeczyta serce? Często najsprzeczniejsze chwycą je żądze i szarpią, a obie tak nam drogie, że żadnéj z nich odpędzić nie mamy siły. Tak było z Azą: tu ją cieszyły i bawiły miękkie poduszki dostatku i strój bogactwa; tam ciągnęła tęsknota za bożym światem szerokim. Bo to było dziecię Errumanselów (cyganów), wygnańców bezdomnych, wyrosłe pod skrzydłami burzy, wykołysane wiatrami, zapalone od słońca, myte rosą poranną; i jemu wędrówka jak bocianom rozwijała skrzydła od gniazda pędząc do gniazda, zawsze w tęsknocie do czegoś nieznanego.

      W tydzień Aza płakała; chciała ulecieć, bo czuła że więdła, że tęskniła, że marła; a żal jej było błyskotek, wdzięku, który jéj dawały, i życia, którego skosztowała. Kochanek blady, zmęczony, zesłabły, mdlejący, był dla niéj pogardliwą istotą, i brała ją litość nad nim, ale więcej obrzydzenie; po dotknięciu téj ręki wyschłej w próżnowaniu i rozpuście, ocierała dłoń swoję jak po ślinie ropuchy. Adam milczał, palił się, kochał – ale żył.

      Jednego wieczoru pokazał się księżyc z za drzew2 i Aza ze drżeniem pobiegła do okna; gdy jéj nocna gwiazda zabłysła, roztworzyła szyby, wlepiła oczy, wychyliła pierś na wieczorne powietrze. Księżyc ten srebrzysty przypomniał jéj wszystkie od dzieciństwa wędrówki po świecie i zdawał wzywać do nowych.

      – Co ci jest? – spytał Adam.

      – Co? – z szyderskim odpowiedziała uśmiechem ledwie zwróciwszy się ku niemu – alboż to ty panie zrozumiész? Żal mi nędzy, chłodu, głodu i włóczęgi mojéj, bośmy widać przeznaczeni na wiekuiste błąkanie się po świecie… Prawda, że ci to niepojęte, żeby tęsknić można za czarnym chlebem, za czarną dolą i za wędrówką bez końca? Mówią ojcowie nasi, że w kraju, z któregośmy wygnani, cześć oddawano ptakowi, który i do was zalata… Patrz, oto jego gniazdo na tém drzewie. Cierik ten (ptak) zowie się u was bocianem… Bocian w podaniu cygańskiém jest przeklętym jak cyganie.

      – Coś ja ciebie doprawdy nie rozumiem, dziewczyno! – rzekł ziewając Adam.

      – Poczekaj, zrozumiész może. Bocian, jak my, nie ma swojéj ziemi. Dawno, dawno, lat temu tyle, ile ziarn w wydmie piasku, co gwiazd na niebie zimowém, wielkie było na ludzi nieszczęście. Ludzie naówczas jeszcze byli wielką jedną rodziną, ale ją już toczyły robaki… i Bogu nie upodobało się stworzenie jego, Mroden-oro chciał je zniszczyć całe. Między synami ludzkiemi był tylko jeden z rodziną siwo-brody starzec, którego Bóg przeznaczył na odnowienie rodzaju; starzec ten zwał się Noa-oro… I kazał mu Bóg budować statek wielki, w którymby się mogły pomieścić wszystkie zwierzęta ziemi po parze i trochę ludzi wybranych… Kiedy się niebieskie otworzyły wrota, i wody potokiem lać się poczęły na ziemię: wchodziło co żyło do wielkiego statku, СКАЧАТЬ



<p>1</p>

U źródła brak strony 48. (zamiast niej jest duplikat strony 50.); powyższy tekst pochodzi z nowszego wydania. [przypis edytorski]

<p>2</p>

U źródła brak strony 49. (zamiast niej jest duplikat strony 51.); powyższy tekst pochodzi z nowszego wydania. [przypis edytorski]