Название: Chata za wsią
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Z wierzchołka dalekiego wzgórza Tumry przypatrywał się tym przyborom z dziwném w sercu uczuciem; nie żal mu było starego Aprasza i cyganów, jedynéj rodziny na szerokim świecie, a jednak w chwili rozstania, kiedy już miał pozostać całkiem sam z sobą tylko, czegoś biła krew do skroni, i rzucało się serce ściśnione. Przyszłość stawała przed nim czarna i pełna strasznych tajemnic, jak jesienna noc burzliwa, w któréj głębiach świszczą tylko wichry i miotają się szatani. Tumry przecie postanowił tu pozostać: bez kawałka chleba, bez chaty, bez przyjaciela, dla jednéj dziewczyny, któréj ojciec zdaleka mu nawet na nią spojrzéć nie dozwalał.
– Co będzie jutro? – pytał się siebie, zasypiając pod gołém niebem u tarnowych krzaków w jarze – co będzie jutro? Umrę z głodu może, będę schwytany jak złoczyńca? Kto wié? lub wywalczę cierpliwością gdzieś róg słomianego dachu i kątek spokojny?
Nadzieja obiecywała niewiele, bojaźń przestraszała marami, żal ściskał za odchodzącemi; i Tumry nie ruszył się, gdy cygański werden zaskrzypiał, tylko oczy zakrył i pogrążył się w sennéj jakiéjś dumie, co nie była ani jawą, ani marzeniem, a do obojga podobną.
Werden (wóz) był już u końca wioski, gdy przez ogrody i pola przyskoczyła ku niemu zdyszana Aza, w dawnym swym stroju cygańskim, zrumieniona pospiesznym biegiem, milcząca czegoś i gniewna.
– Jesteś? – rzekł Aprasz z uśmiechem. – Zwątpiłem o tobie.
– Jak widzisz stary; ale miejże litość, ruszajmy co żywiéj, coś mnie nazad ciągnie, obejrzéć się nie mogę: tęskno mi, ciężko mi. Oj! w drogę! w drogę z piosenką cygańską, daleko a prędko!
– Egaszi! – mruknął przez zęby Aprasz, zacinając konia – no! samaż zanuć piosenkę wesołą, nakryj głowę, zakryj oczy, a jeśli i to ci nie pomoże, nachyl blaszanki, wypij targimom (wódki), to ci serce rozpowinie…
– A Tumry?
– Psi syn! krew gadziów! został tam gdzieś ze swojemi; niech go robacy strawią!
Tak półsłowami rozmawiając, spuścili się cyganie w jar głęboki, i wioska znikła im nagle z oczu. Aza szła żywo przodem nie oglądając się za siebie, milcząca i jakby lękając się pogoni, coraz jeszcze przyspieszała kroku, tak, że za nią reszta bandy ledwie wydążyć mogła.
Nagle droga zatętniała, zakurzyło się, zahuczało i mijając wóz Aprasza, konny jakiś przyskoczył do śpiewającéj cyganki, która nie krzyknęła nawet gdy ją za ramie pochwycił.
– Co to jest? – odezwał się głos drżący i ochrypły Adama – co to jest Aza, powiedz mi, co to jest?
– Co? – odwracając się obojętnie zawołała cyganka – a co ma być? idziemy daléj!
– Ty idziesz z niemi?
– Chciałeś może, żebym w téj klatce waszéj została?
– Ale ty nie pójdziesz!
– Ja! a dlaczego?
– Bo ja cię nie puszczę.
Uśmiechnęła się dziko dziewczyna.
– Jakiém prawem?
– Tyś mi obiecała zostać!
– Nigdy! nigdy! A pocóżbym tam została? – dodała zatrzymując się – żebyś mnie za pół roku, czy za tydzień wypędził, albo rzucił jak ogryzioną kość któremu ze swoich lokajów, jak było z innemi?
Adam osłupiał.
– Ja ci dam – rzekł zdyszany – ja ci dam co zechcesz…
– O! o! – kręcąc głową poczęło dziéwczę – a jeśli zechcę ślubnego pierścionka?
– Ty szydzisz?
– Widocznie; ale gdybym go żądała?
– Tego zażądać nie możesz, bo wiesz, że ci dać nie mogę.
– Ja téż nie chcę, ni ciebie, ni twego pierścionka, ni domu, ani nic w świecie… Ty myślisz – dodała goręcéj z okiem jak żar płonącém – ty myślisz, że jabym wyżyła tam w twojéj khera (domu), w téj klatce, zamknięta jak niewolnica? O! to życie nie dla mnie: dla was pieszczochów, dzieciuchów, starców bez krwi i serca… Dosyć mi było sprobować. Bywaj zdrów panie! Aprasz! zacinaj grami (konia)!
Cygański werden zaskrzypiał, cyganka puściła się przodem, a pan Adam pozostał jak wkuty do ziemi, blady, gniewny, bezsilny, przewracając w głowie myśli suche, jak liście jesienne, żółte, zimne i nieżywe…
Nareszcie ziewnął szeroko, zawrócił konia, i stępo, coś mrucząc pod nosem, pociągnął się powoli ku staremu dworcowi swojemu.
Tumry pozostał sam jeden, zmuszony w początku ukrywać się przed Lepiugiem, który wyszpiegował, że chłopak od swoich odstał i około wsi się błąka. Szczęściem dla zbiega, kowal był taką dla wioski potrzebą, że o jego bytności i ochocie osiedlenia, dowiedziawszy się kilku gospodarzy, wpadli na myśl, by go w Stawisku zatrzymać. Widzieli oni, że Tumry był prawą ręką Aprasza i bardzo zręcznym rzemieślnikiem; uśmiechało się im, że go u siebie przytrzymają: poszli więc do pana do dworu z prośbą i powiedli z sobą chłopaka.
Ale pan Adam klął właśnie wszystkich cyganów świata, i poprzysiągł zemstę całemu plemieniu romów. Poselstwo przyszło nie w porę, odprawił je więc klątwą i gniewem, tak, że Tumry cały drżący wyszedł ze swemi opiekunami.
– Po wszystkiém! po wszystkiém! – zawołał na progu. – Nadzieja stracona: albo się powiesić, albo uciekać.
– Cytno, cyt! – rzekł stary wójt kładąc mu rękę na ramieniu – kiedy ludzi nie znacie, nie mówcie nic naprzód, nim się stanie. Pan łaje i klnie i pędza zawsze w początku, ale go tylko ponudzić trochę, niechaj się wysapi: zapomni gniewu. Niech mu wierzchowca okuć nie będzie komu, to się to wszystko polepi; tymczasem poparobkowalibyście u mnie i poczekali cierpliwie.
Tak się stało jak wójt radził i przewidział: pan Adam przebolał wkrótce i gniew i tęsknotę, a dla Francuzki guwernantki, którą odmówił komuś w sąsiedztwie, 30-letniéj już awanturnicy, zapomniał cyganów i cyganek; bo niepiękna i niemłoda już wdowa (która jednak nigdy zamężną nie była) poznawszy dobroć pana Adama, wiodła go na pasku aż do ołtarza. Wójt więc wkrótce potrafił z łatwością wyrobić pozwolenie zamieszkania cyganowi w Stawisku.
Lepiuk, który na to wszystko z boku patrzał i starał się o ile mógł przeszkadzać, rady jednak przeciw panu i całéj wiejskiéj gromadzie dać sobie nie umiał. Dowiedziawszy się o tém, o mało z gniewu nie pękł. A tu mu i jego własne cygaństwo zawadzało, że głośno przeciw Tumry mówić СКАЧАТЬ