Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав Гашек
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Ярослав Гашек страница 21

СКАЧАТЬ kto opiera, to go prowadzimy do pojedynki i łamiemy mu tam wszystkie żebra, a potem zostawiamy go tam samego, dopóki nie zdechnie. Mamy swoje prawo. Poradziliśmy tu sobie z jednym rzeźnikiem, pamiętacie, Rzepa?

      – No, co prawda, to prawda, napociliśmy się nad nim, panie profosie – marzycielsko odpowiedział sierżant Rzepa. – Co to było za ciało! Przez pięć minut musiałem po nim deptać, zanim zaczęły mu trzeszczeć żebra i puściła mu się krew ustami. I jeszcze dziesięć dni żył potem. Ale był silny.

      – Widzisz więc, łajdaku, jak to się u nas robi, jeśli ktoś stawia opór – kończył swój pedagogiczny wykład sztabowy profos Slavik. – To samo, gdy ktoś chce uciec. To tak, jakby ktoś popełnił samobójstwo, za które u nas karze się tak samo. Albo niech cię ręka boska broni, ty gówniarzu, gdyby ci przyszło do głowy skarżyć się na coś, gdy będzie inspekcja. Gdy inspekcja przyjdzie i zapyta: „Czy macie jakie skargi?” – to masz, śmierdzielu, stać na baczność, salutować i odpowiadać: „Posłusznie melduję, że nie mam, że jestem zupełnie zadowolony”. Jak powiesz, niedojdo? Powtórz!

      – Posłusznie melduję, że nie mam, że jestem zupełnie zadowolony – powtórzył Szwejk z takim miłym wyrazem twarzy, że sztabowy profos został oszukany, bo mu się wydało, że to jest rzetelne staranie i uczciwość.

      – Rozbierz się do gatek i pójdziesz do szesnastki – rzekł grzecznie, nie dodając żadnego z tych pięknych słów, jak: łajdak, śmierdziel, niedojda, chociaż to było jego zwyczajem.

      W szesnastce spotkał się Szwejk z dziewiętnastoma ludźmi w gatkach. Byli to tacy, którzy w papierach swoich mieli uwagę: „Streng behüten! Beobachten!”. Pilnowano ich też bardzo troskliwie, aby nie pouciekali.

      Gdyby te kalesony były czyste, a okna nie miały krat, to na pierwsze spojrzenie można by było mniemać, że się jest w szatni łaźni parowej.

      Szwejka przyjął tzw. cimerkomendant – służbowy szesnastki, chłop zarośnięty, w rozchełstanej koszuli. Zapisał sobie jego nazwisko na skrawku papieru wiszącym na ścianie i powiedział:

      – A jutro to ci będzie u nas dopiero przedstawienie. Zaprowadzą nas do kaplicy na kazanie. My, wszyscy w gaciach, stoimy zawsze pod amboną. To ci będzie frajda.

      Kaplica domowa cieszyła się wielkim powodzeniem w garnizonie, jak zresztą cieszy się zawsze we wszystkich więzieniach i domach poprawczych. Wcale nie chodziło o to, aby przymusowe odwiedzanie kaplicy więziennej miało przybliżyć odwiedzających do Boga albo podnieść ich moralnie. O takich głupstwach nie mogło być mowy.

      Nabożeństwa i kazania były jedynie wspaniałym urozmaiceniem nudy więzienia garnizonowego. Nie chodziło o to, żeby się znaleźć bliżej Boga, ale o to, że po drodze do kaplicy nadarzy się możliwość znalezienia niedopałka papierosa lub cygara. Boga całkowicie przesłonił mały niedopałek, beznadziejnie walający się w spluwaczce lub w kurzu na ziemi. Ów maleńki woniejący przedmiot miał przewagę nad Bogiem i zbawieniem duszy.

      A przy tym jeszcze to kazanie, istna frajda i zabawa! Kapelan wojskowy Otto Katz był jednakże przemiłym człowiekiem. Kazania jego były niezmiernie zajmujące, wesołe i odświeżające nudę garnizonową. Umiał cudownie ględzić o niezmiernej łasce bożej, podtrzymując na duchu opuszczonych więźniów i pohańbionych mężów. Umiał wspaniale perorować z kazalnicy czy od ołtarza. Bajecznie także ryczał przed ołtarzem swoje: „Ite missa est”. Całe nabożeństwo odprawiał w sposób wysoce oryginalny, odwracając cały porządek mszy świętej; a gdy był mocno pijany, wymyślał nowe modlitwy, nową mszę świętą i swój własny rytuał, w ogóle coś, czego tutaj jeszcze nie było.

      I jeszcze ta uciecha, kiedy to czasami pośliznął się i upadł z kielichem, z monstrancją czy mszałem, a potem oskarżał głośno ministranta – brał ich spośród więźniów – że mu umyślnie podstawił nogę, i natychmiast, w obliczu przenajświętszego sakramentu, łajał go grożąc separatką i kajdankami.

      A domniemany winowajca cieszy się, że bierze udział w tej całej frajdzie w kaplicy więziennej. Gra wielką rolę i z godnością się z niej wywiązuje.

      Kapelan polowy Otto Katz, najdoskonalszy ksiądz wojskowy, był Żydem. Nie ma w tym zresztą nic osobliwego. Arcybiskup Kohn był też Żydem, i jeszcze do tego kolegą Machara.

      Kapelan polowy Otto Katz miał jeszcze barwniejszą przeszłość niż sławny arcybiskup Kohn.

      Odbywał studia w Akademii Handlowej i służył w wojsku jako jednoroczny ochotnik. Na wekslach i prawie wekslowym znał się tak świetnie, że w ciągu tej jednorocznej służby wojskowej doprowadził firmę Katz i S-ka do gruntownego bankructwa, w wyniku czego stary pan Katz, ugodziwszy się z wierzycielami, czmychnął do Ameryki Północnej bez ich wiedzy oraz bez wiedzy swego wspólnika, który wyjechał do Argentyny.

      Gdy więc młody Otto Katz bezinteresownie obdarzył Amerykę Północną i Południową firmą Katz i S-ka, znalazł się w sytuacji człowieka, który nie mając żadnych widoków na spadek, nie wie, gdzie by głowę skłonił, a przeto musi zabiegać o przejście do służby czynnej.

      Ale przedtem obmyślił sobie Otto Katz wielce uroczystą rzecz. Kazał się ochrzcić. Nawrócił się do Chrystusa, żeby mu pomógł zrobić karierę. Nawrócił się do Niego z zaufaniem bezwzględnym, uważając to za sprawę czysto handlową między nim a Synem Bożym.

      Chrzcili go uroczyście w klasztorze emauskim. Sam pater Alban polewał go wodą z chrzcielnicy. Widowisko było wspaniałe. Asystował przy nim pewien pobożny major z pułku, w którym Otto Katz służył, jakaś stara panna z Instytutu Szlachcianek na Hradczanach i pewien grubousty przedstawiciel konsystorza, który był chrzestnym ojcem.

      Egzamin oficerski wypadł pomyślnie i nowy chrześcijanin Otto Katz pozostał w wojsku. Zrazu zdawało mu się, że wszystko pójdzie dobrze i chciał się nawet zapisać na kursy sztabowe.

      Ale pewnego dnia upił się i poszedł do klasztoru: porzucił szablę i przywdział habit. Zwrócił się do arcybiskupa na Hradczanach i dostał się do seminarium. Przed swym wyświęceniem upił się jak bela w jednym bardzo przyzwoitym domu z obsługą damską w zaułku niedaleko ulicy Vejvody i prosto z wiru uciech i zabawy poszedł przyjąć święcenia. Po wyświęceniu udał się do swego pułku z prośbą o protekcję, a gdy go mianowano kapelanem wojskowym, kupił sobie konia, odbywał przejażdżki po Pradze i uczestniczył we wszystkich birbantkach oficerów swego pułku.

      W sieni domu, gdzie mieszkał, bardzo często odzywały się przekleństwa niezaspokojonych wierzycieli. Przyprowadzał sobie do mieszkania dziewczyny z ulicy albo posyłał po nie swego ordynansa. Bardzo lubił grywać w ferbla, a chociaż istniały pewne uzasadnione przypuszczenia, że nie trzyma się zbyt pedantycznie reguł gry, to jednak nikt nie zdołał mu udowodnić, że w obszernym rękawie swego płaszcza trzymał w pogotowiu przydatnego asa. W kołach oficerskich nazywali go świętym ojcem.

      Do kazania nigdy się nie przygotowywał, czym różnił się od swego poprzednika, który też odwiedzał garnizon. Tamten uroił sobie, że ludzi więzionych w garnizonie można poprawić napominaniem z kazalnicy. Czcigodny ten kapelan pobożnie wywracał oczyma i wykładał więźniom, że konieczna jest reforma prostytucji, reforma opieki nad niezamężnymi matkami, a także mówił o wychowaniu dzieci nieprawego łoża. Kazania jego były bardzo oderwane, СКАЧАТЬ