Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski страница 3

СКАЧАТЬ tego chwalę, na czyim wózku jadę, – rzekł Mikuł skrobiąc się po głowie, – toć to karczma jego była, i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czarnych. – Gdybym go i nie słuchał, powiem jak się godzi, bo dobry pan.

      – A no! dobry teraz, pewnie, gdy się spasł – rzekł uparty kmieć. – I wilk gdy niegłodny, krowie się ogonem kłania. Miałbym ja to co on, takżebym dobrym był. – Złoto u niego korcami mierzyć.

      – Czemu nie, – odparł Mikuł – a ziemi ma, co jéj w rok nie objedzie, lasów tyle, co ich nie przepoluje w pięcioro lat, wszelkiego dobra u niego jak u księcia, a pani krasna i dzieci piękne.

      Tymoch głową potrząsał i śmiał się.

      – Jam człek nie dzisiejszy – odparł, – pamiętam ja króla i stare dzieje, a owo, co ten Petrek dokazywał, za co żonę i skarby pobrał i łaski się pańskiéj dokupił, że go król nieboszczyk potém za brata i swata miał.

      Mikuł brodę darł i marszczył się.

      – Nie gadajcie, nie mielcie – a kto to tego nie wié!

      – Owszem mówcie, ja choć wiem, to niespełna – odparł młody. – Choć się co słyszało, wywietrzało, radoby się przypomniało.

      Tymoch z niechęcią, ukradkiem wskazał na dziada.

      – Ten niechaj wam gada gadki – odezwał się, – dziadowska to rzecz do torby zbiérać po drodze chléb, a do drugiéj ludzkie plotki. Obieży świat, wszystko wié i każdą rzecz powiedzieć umié.

      Wyjął młody z sakwy srébrniczka małego i dziadowi go rzucił.

      – Praw dziadzie – odezwał się, – nim zwarzy jeść gospodyni, gadaj, bym nie spał.

      Mikuł, jakby mu się słuchanego słuchać nie chciało, poszedł do komory ciemnéj, a ci, co zostali, umilkli, ku dziadowi się obracając. Dziad splunął i począł.

      – Héj, stał raz dąb nade drogą, a szli ludzie podle niego. – Piękny dąb, dobry dąb, – rzekł jeden, – gdy sobie pod nim zasnął oparłszy się oń i cień nad głową od gałęzi miał.

      A drugi, co przyszedł, gdy się pod nim do snu ułożył, padł mu z dębu żołędź dojrzały, z wysoka na oko i zranił źrenicę. Ten przeklinał dąb jako zbója, aby go pierwsza siekiera nie minęła; pierwsza burza wywaliła, pierwszy piorun spalił.

      Ptactwo, co się w jego liściach gnieździło, błogosławiło, wiewiórka, co w dziupli siedziała sławiła, a orlęta, których ojca ubito, gdy na gałęzi siedział, klęło i bluźniło nań.

      Nasz pan jest, jako ten dąb wielki; jedni go chwalą, drudzy klną, każdy sercu swojemu dogadza, a dąb sobie stoi, jako stał.

      Dawne to dzieje, za króla Krzywousta się działo; choć mnie tam nie było może, możem ja tam i był, choć przez sen. Dziś ja żebrak i pruchno, za młodum wojaczył i za pany tarcze woził, oczy miał, uszy miał.

      Petrek u króla był i z królem na spół wojował. Gdzie trzeba było piorunem bić, ptakiem lecieć, wężem podłazić, nikogo słano, ino Petrka. On wszystko umiał, a co król rzekł, rozstąp się ziemio – zrobił – jak przykazano.

      Bratał się król wówczas i z ruskim kniaziem, zbratał tak, aż się poswarzyli. Kto lepszy. Wołodar począł trąbić, a na nas swoją dzicz prowadzić i palić lasy i sioła i jeńców brać a gnać. – Zdradził pana naszego; król rozsierdził się srodze. Złapać go, wiatru w polu nie było można. – Dałbym, – rzekł, – coby ze mnie żywno kto chciał, bylem zdrajcę w rękach miał. Petrek słuchał i śmiał się.

      – Co mi dasz królu, panie, – zapytał, – związanego ci na twój dwór dostawię?

      Nie wierzył król. – Dam ci jego samego – rzekł powstawszy, – weźmiesz okup, jaki zechcesz, ja sobie nie chcę jednéj grzywny, tylko bym go w rękach miał.

      A było tak, że Petrek na Rusi nie jeden już raz gościł, gdy król się jeszcze z kniaziem Wołodarem bratał i za posła był używany i Wołodarowi do chrztu dziecko niósł, a kumem się mu zwał.

      A kto królowi panu krzyw i zdrajca, komu kumem taki być może?

      Tymoch głową potrząsł, ramieniem ruszył dziad mówił daléj.

      – Wołodarowych wojów tysiące było, a pan Petrek się nań wybrał w sześćdziesiąt koni. – Król patrząc rzekł. – Żal mi cię, na zgubę jedziesz. – No to zginę dla Miłości Waszéj, – odparł Petrek – i jechał. Jechał wprost na zamek kniazia, a nie w kopę koni, bo ludzi w lesie zostawił, jak mu potrzeba było, tylko samotrzeć – i przybywszy na zamek, bił czołem Wołodarowi. – Król mój pan, pozdrawia was, kniaziu Wołodarze, – mówił, – chociażeście wy mu wrogiem, pragnie pokoju z wami, śle mnie do was, abyście mir po staremu uczynili.

      Kniaź Wołodar słuchał i zdumiewał się, ale że kuma w nim znał, odparł. – Szczęście masz, żeś mi dziecko do chrztu trzymał, nie godzi mi cię imać i karać, a kazałbym cię na wiek do ciemnicy wrzucić, abyś w niéj gnił. – Jam wojny nie poczynał, król twój najeżdżał ziemię moją, chcąc mnie zawojować. Nie dam mu się, jakom żyw; Ruś nań caluchną ściągnę i Połowców i Jaćwę i co gdzie jest wszelakiego wója z najdalszego krańca.

      Na to mu zsiadłszy z konia i do nóg się pokłoniwszy, rzekł Petrek. – Ziemiami się podzielicie i w zgodzie żyć będziecie, jak na panów chrześcijańskich przystało. Proszę was o to tylko, abyście mi łaskawego nie skąpili ucha.

      Więc udobruchał się nieco Wołodar i szli razem na zamek, a kazał mu tylko milczéć, aby o królu Krzywogębie mówić więcéj nie śmiał – to mu już dobrym będzie.

      Siedli tedy za stół i pili razem i jedli, gadali o łowach i o ruskich sprawach i o niewiastach i o stratach, ale o królu o Krzywogębie ni słowa. A gdy zapili się tak późno w noc, rzekł mu Wołodar, idź i lęgnij spać, bo kury pieją, a miód w mózgu kręci.

      Drugiego dnia zwołał swoich posadników, bojarów, drużynę kniaź Wołodar i znów posadził kuma za stół i poił go. Mówili o wszystkiém, a gdy Petrek króla wspomniał tylko, Wołodar pięścią w stół uderzył aż stolnica pękła i rzekł – o nim mi nie mówcie. Znać go nie chcę, Krzywomordy tego.

      Gdy już drugiego dnia szli spać, rzekł Petrek. – Do domu powrócę ze sromem bo z niczém! Zatrzymał go kniaź jeszcze, tylko mruknął. – Nie gadaj, że powrócisz z niczém, gdy głowę całą przywieziesz na karku, ona taki coś warta.

      Dnia trzeciego pili znowu sam na sam do wieczora, wieczorem im niewiasty służyły i śpiewały. A była przy Wołodarowéj żonie plemienna jéj, Swiatopełkówna Marja, piękna dziewka, którą Petrek napatrzył gdy im miód nalewała. I rzekł do kniazia Wołodara.

      – Na świecie nad nią piękniejszej nie było i nie będzie. Na co Wołodar mu odpowiedział śmiejąc się a pocmokując. – Bo niema nigdzie niewiast jak na Rusi i w Kijowie, a to kniaźna jest i wiedzma kijowska. I nie weźmie jéj chyba król a mocarz, albo taki pan co carskiéj jéj krwi godzien będzie, bo w niéj Cezarów krew płynie.

      A СКАЧАТЬ