Dzieje grzechu. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dzieje grzechu - Stefan Żeromski страница 28

Название: Dzieje grzechu

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ niech mię mama zabije. Ach, żebyście wy mnie zabili, wy, dobroczyńcy!

      – Ja po nocach nad tobą czuwałam, kiedyś była tylą kruszyną. A teraz, jakeś jest kobietą dorosłą, to ja mam iść precz od ciebie? Rozumiesz ty, co mówisz?…

      – Nic teraz nie rozumiem.

      – To ja też za ciebie pracuję teraz rozumem, tak samo jak wówczas, gdyś miała pięć miesięcy i rok, i dwa, i dziesięć.

      – Kiedyś wszyscy dorastamy, starzejemy się. Nikt nie jest dzieckiem przez całe życie, od kolebki do starości. I mama niegdyś była dzieckiem… i ja już nie jestem dziesięcioletnim dzieckiem…

      – Ale tego nie wiesz o życiu, co ja.

      – A mama nie czuje nic z tego, co ja czuję. Ani najlżejszego drgnienia serca.

      – I o tym wiem, co czujesz, bom przeżyła życie i także byłam zakochaną dziewczyną.

      – Nie, nie kochała mama tak jak ja.

      – Skądże wiesz?

      – Bo nie stałaby mama teraz nade mną jak straszny kat. Straszny, bezlitosny kat! Mama to wygnała stąd Łukasza pod pozorem troski o mnie, dla mego – cha-cha-cha! – szczęścia. Mama to może wymówić słowo, mamie to może przejść przez usta, zmieści się w piersiach, mamie! – to słowo: „musisz zapomnieć”? Jego zapomnieć, Łukasza zapomnieć!

      – Ja ci nie każę, ja cię tylko chcę chwycić za ręce i prowadzić precz od przepaści. Musisz zapomnieć, bo inaczej przepadniesz. Ty o tym nie wiesz, ja wiem doskonale.

      – A ja wolę zlecieć w przepaść…

      – Wszystko przemija. I ten twój nastrój przeminie. Jesteś młoda, jesteś do ludzi podobna. Na świecie żyjesz i wśród ludzi.

      – Nastrój mój – przeminie!…

      – Wszystko przemija. Rodzice zapominają o dzieciach. Wiesz ty, co znaczy to słowo? Widzisz, że nie wiesz, nie wiesz! Kiedyś dopiero zrozumiesz, co się zawiera w takim zdaniu: Rodzice zapominają o umarłych dzieciach. Dzieci zapomną o matce, co za nimi aż do szaleństwa przepadała, której serce po milion razy przeszywał czarny słupek rtęci pokazujący gorączkę. Chodziła nocą bosa i półnaga podsłuchiwać oddechy, czatowała rankami na przebudzenie, była jak pies wierna, a noc tylko ciemna wie, ile dla nich przecierpiała. Serce jej było pragnieniem ich szczęścia, ręce były narzędziami do budowania ich dobrej doli… Zapomną jak o rzeczy nieużytecznej, zniszczonej, starej, niemiłej, gdy będzie sama twarz w twarz ze śmiercią. Odejdą z uśmiechami zwróconymi do życia, do pierwszego pięknego przechodnia. I zapomną… Mężowie zapominają o żonach, które im poświęciły pierwsze bicie serca miłującego i im się tylko oddały. Szaleją, biją czołami o mur, pistolet przykładają do skroni. Zapominają…

      – A są tacy, co nie…

      – Wszystko odchodzi pod dach Wiecznego Boga. Do tego strasznego składu, gdzie już po wtóre nic nie odszukasz. A ja ci tak dzisiaj radzę – żebyś go całkiem nie zapomniała, bo już, widać, na nieszczęście, nie zapomnisz; ani zbyt mocno nie pamiętała, bo nędznie zginiesz. Weź to do serca i pracuj nad sobą. Dzień i noc pracuj!

      Ewa w szlochach oparła głowę na piersiach matki. Stały długo, łkając, wcielone duchem i ciałem jedna w drugą, jakoby na nowo jeden, oplątany krwionośnymi żyłami, nierozdzielny twór natury. Ewa ocknęła się pierwsza. Zalane łzami oczy utopiła w oczach matki. Usta, jakby krwi pełne, ledwo, ledwo szeptały:

      – Mamo, ja wezmę ten pokój! Będę za niego miesięcznie tyleż samo, co on, płaciła. Tu się przeniosę i zamieszkam. Ja potrzebuję być sama. Będę zarabiała jeszcze więcej, jeszcze więcej. Przecie zarabiam tyle, że mogę to samo zapłacić, co on.

      Stara pani patrzała ponuro w ziemię. Mruknęła:

      – Niewiele ci to pomoże, a nam krzywda.

      – Więc ja już nigdy nie będę człowiekiem? Żebym trzysta rubli zarabiała miesięcznie, to także muszę siedzieć za parawanem? Wiecznie wasza, wasza…

      – A bierz sobie, bierz pokój! Blisko dwieście rubli rocznie jak w błoto rzucił.

      Ci-devant piękność wyszła z pokoju, wyniośle podnosząc głowę. Tegoż jeszcze dnia Ewa przeprowadziła się do pokoju zajmowanego poprzednio przez Niepołomskiego. Umieściła tam wszystkie swe rzeczy, cały swój dobytek. Pościel zasłała na żelaznym łóżku w taki sam sposób, jak było u niego. Rzeczy, które były w użyciu tego lokatora, ustawiła z pietyzmem. Po powrocie z biura, zamknięta na klucz, całymi godzinami zajmowała się czyszczeniem, myciem, podklejaniem tapet, malowaniem podłóg itd., aż doprowadziła ową izdebkę do stanu jakiejś niewypowiedzianej doskonałości i niewątpliwego uroku. Zmieniła to miejsce w świątyńkę czy muzeum. Stare, tandetne graty stały się niemal piękne i dziwnie w swym prostactwie szacowne na lustrzanej podłodze, wobec nieskalanych ścian i przezroczystych okien. Pokój ten pełen był zapachu kwiatów i subtelnych perfum. Na ścianach zjawiły się dwie ryciny niejako wydobyte z listów Łukasza Niepołomskiego, a po długich poszukiwaniach i za drogie pieniądze zdobyte u antykwariuszów. Jedna z nich – to był Otello, zbliżający się w nocy do Desdemony, piękny sztych angielski – druga to portret Alfreda de Vigny.

      Nikt z domowników nie przekroczył ani razu progu tego pokoju. Doprowadziwszy go do stanu doskonałości, właścicielka zamknęła drzwi na klucz dla wszystkich bez wyjątku. Drzwi były zamknięte pod jej nieobecność. Nie odmykała ich również, gdy była u siebie. Sama sprzątała. Były tam książki, których mnóstwo chłonęła teraz, już to wypożyczone z czytelni, już nabyte. Miała w zamknięciu swe listy.

      Żyła tak miesiącami w zupełnym odludziu, „nic nie mówiąc” – to znaczy nie wyjawiając ani jednej sylaby olbrzymiej pieśni swej duszy; żyła na pustkowiu, jakby w celi, w lesie czy niedostępnych górach.

*

      Dni powszednie, w znacznej części wypełnione pracą biurową, mijały łatwiej, ale niedziele i święta… Dni świąteczne były długie, pełne smutku potężnego jak noc, smutku, który nie ustępował przed najtęższym wysiłkiem woli-potęgi, jak noc nie ustępuje przed sztucznym światełkiem człowieczym – smutku, co odchodził wówczas dopiero, gdy dopełniała się jego niewiadoma miara. Rano w niedzielę Ewa zazwyczaj szła do czytelni publicznej. W ciągu dwu, trzech godzin przeglądała czasopisma z ostatniego tygodnia.

      Na jesieni, już w drugiej połowie września, trafiła się pewna niedziela niezwykła. Ewa dość już długo czytała i powzięła zamiar, żeby wyjść. Sala czytelniana, pełna kurzu, szelestu, kaszlu siedzących bibularzów, poczęła ją nużyć. Jeszcze jedno jakieś czasopismo tygodniowe – i koniec zabawy. Powrót do domu… Wyciągnęła rękę po pismo, mając już wyryty w mózgu obraz ruchliwej ulicy, potwornej i obcej ulicy, obraz podwórza, schodów, drzwi do mieszkania. Przed oczyma miała szpalty równie obce, cudze, odpychające jak obraz ulicy. Czuła poza sobą tłum wszędzie obecny, ścigający samotność, tłum natrętny, tłum-goniec i donosiciel… To wszystko, co było w życiu i w pismach, nie miało z nią, z jej sprawami, z jej „kwestią”, z piekielnymi artykułami jej życia – żadnego zgoła łącznika. Zaczęła czytać artykuł w naukowym tygodniku. Przeczytała. Nuda, nuda… Odwraca kartę, żeby zobaczyć następujący artykuł, rezerwuar nudy innego pokroju…

      I СКАЧАТЬ