Название: Potop, tom pierwszy
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Niczego im nie pożałuję, bo to waćpańscy żołnierze.
To rzekłszy, uśmiechnęła się tak, aż Kmicicowi w oczach pojaśniało, i wysunęła się jak kotka cicho, by w czeladnej wszystko zarządzić.
Kmicic chodził po izbie i po czuprynie się głaskał, to wąsa młodego pokręcał, namyślając się: jak jej opowiedzieć, co się w Upicie zdarzyło.
– Trzeba szczerą prawdę wyznać – mruczał pod nosem – nie ma rady, choćby kompania mieli się śmiać, że mnie tu już na pasku wodzą…
I znów chodził, i znów czuprynę na czoło nagarniał, wreszcie zniecierpliwił się, że dziewczyna długo nie wraca.
Tymczasem pacholik wniósł światło, pokłonił się w pas i wyszedł, a potem zaraz weszła wdzięczna gosposia, niosąc sama w obu rękach błyszczącą cynową tacę, na niej garnuszek, z którego wychodziła wonna para zagrzanego węgrzyna, i pucharek rżnięty ze szkła, z herbem Kmiciców. Stary Billewicz dostał go w swoim czasie od ojca pana Andrzeja, gdy u niego w gościnie bawił.
Pan Andrzej, ujrzawszy gosposię, poskoczył ku niej.
– Hej! – zawołał – rączyny obiedwie zajęte, nie wymkniesz mi się!
I przechylił się przez tacę, a ona cofała swą jasną główkę bronioną tylko przez opar wychodzący z garnuszka.
– Zdrajca! Dajże waćpan spokój, bo upuszczę polewkę…
Ale on się groźby nie uląkł, po czym zakrzyknął:
– Jak Bóg w niebie, od takich delicyj rozum może się pomieszać!
– Waćpanu dawno już się pomieszał… Siadaj, siadaj!
Usiadł posłusznie, ona zaś nalała mu polewki w pucharek.
– Mówże teraz, jakeś to w Upicie winnych sądził?
– W Upicie? Jako Salomon!
– To i chwała Bogu!… Na sercu mi to, żeby wszyscy w okolicy mieli waćpana za statecznego i sprawiedliwego człowieka. Jakże to tedy było?
Kmicic pociągnął dobrze polewki, odetchnął i rzekł:
– Muszę opowiadać od początku. Było tak: Upominali się łyczkowie z burmistrzem o asygnacje na prowianty od hetmana wielkiego albo od pana podskarbiego. „Waćpanowie (mówili żołnierzom) jesteście wolentarzami i eksakcji145 nie możecie czynić. Kwatery dajem z łaski, a prowianty damy wtedy, gdy się okaże, że nas zapłacą.”
– Mieli słuszność czy nie mieli?
– Słuszność wedle prawa mieli, ale żołnierze mieli szable, a po staremu, kto ma szablę, ten ma zawsze lepszą rację. Powiadają tedy łyczkom: „Zaraz my tu na waszej skórze wypiszemy asygnacje!” I wnet stał się tumult. Burmistrz z łyczkami zatarasowali się w ulicy, a moi ich dobywali; nie obeszło się bez strzelaniny. Zapalili niebożęta żołnierze dla postrachu parę stodół, kilku też łyczków uspokoili…
– Jak to uspokoili?
– Kto weźmie szablą po łbie, to i spokojny jak trusia.
– Dla Boga! Toż to zabójstwo!
– Właśniem na to przyjechał. Żołnierze zaraz do mnie z narzekaniem i skargami na opresję, w jakiej żyją, że to ich niewinnie prześladują. „Brzuchy mamy puste – mówili – co nam czynić?” Kazałem burmistrzowi, by się stawił. Namyślał się długo, ale wreszcie przyszedł z trzema innymi. Kiedy to nie zaczną płakać: „Niechby już i asygnacji nie dawali – prawią – ale czemu biją, czemu miasto palą? Jeść i pić bylibyśmy dali za dobre słowo, ale oni chcieli słoniny, miodów, specjałów, a my sami, ubodzy ludzie, tego nie mamy. Prawem się będziem bronić, a wasza mość przed sądem za swoich żołnierzów odpowiesz.”
– Bóg waćpana będzie błogosławił – zawołała Oleńka – jeśliś sprawiedliwość, jako się godzi, uczynił!
– Jeślim uczynił?…
Tu pan Andrzej skrzywił się jak student, który ma się do winy przyznać, i czuprynę począł ręką na czoło nagarniać.
– Mój królu! – zawołał wreszcie żałosnym głosem – mój klejnocie!… Nie gniewaj się na mnie…
– Cóżeś znów waćpan uczynił? – pytała niespokojnie Oleńka.
– Kazałem dać po sto batożków burmistrzowi i radnym! – wyrecytował jednym tchem pan Andrzej.
Oleńka nie odrzekła nic, jeno ręce wsparła na kolanach, głowę spuściła na piersi i pogrążyła się w milczeniu.
– Zetnij szyję! – wołał Kmicic – ale nie gniewaj się!… Jeszczem wszystkiego nie wyznał…
– Jeszcze? – jęknęła panna.
– Bo to oni potem posłali do Poniewieża o pomoc. Przyszło sto głupich pachołków z oficyjerami. Tych przepłoszyłem, a oficyjerów… Na Boga, nie gniewaj się!… Kazałem gołych pognać kańczugami146 po śniegu, tak jakem raz panu Tumgratowi w Orszańskiem uczynił…
Billewiczówna podniosła głowę; surowe jej oczy pałały gniewem, a purpura wystąpiła na policzki.
– Waćpan nie masz wstydu i sumienia! – rzekła.
Kmicic spojrzał zdziwiony, zamilkł na chwilę, po czym spytał zmienionym głosem:
– Prawdę-li mówisz czy udajesz?
– Prawdę mówię, że hajdamaki147 godny to uczynek, nie kawalera!… Prawdę mówię, bo mi reputacja waćpana na sercu leży, bo mi wstyd, żeś ledwie przyjechał, już cię całe obywatelstwo ma za gwałtownika i palcami ukazuje!…
– Co mi tam wasze obywatelstwo! Dziesięciu chałup jeden pies strzeże i jeszcze niewiele ma roboty.
– Ale nie masz infamii na tych chudopachołkach, nie masz hańby na niczyim imieniu. Nikogo tu sądy ścigać nie będą prócz waćpana!
– Ej, niechże cię o to głowa nie boli. Każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szablę w garści i lada jaką partię zebrać potrafi. Co mi uczynią? Kogo ja się tu boję?
– Jeśli waćpan nikogo się nie boisz, to wiedz o tym, że ja się boję gniewu bożego… i łez ludzkich się boję, i krzywd! A hańbą z nikim dzielić się nie chcę; chociażem niewiasta słaba, przecie mi miła cześć imienia może więcej niż niejednemu, który się kawalerem powiada.
– Na Boga! Nie groźże mi rekuzą148, bo mnie jeszcze nie znasz…
СКАЧАТЬ
144
145
146
147
148