Potop, tom pierwszy. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop, tom pierwszy - Генрик Сенкевич страница 16

Название: Potop, tom pierwszy

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ pełno było ludzi, jako zwyczajnie przy niedzieli. Butrymowie i Butrymówny wracali piechotą i saniami z Mitrunów, z odpustu. Szlachta poglądała ciekawie na nieznanych jeźdźców, w pół się domyślając, co to za jedni. Młode szlachcianki słyszały już o rozpuście w Lubiczu i o sławnych jawnogrzesznikach, których pan Kmicic przyprowadził, więc przypatrywały im się jeszcze ciekawiej. Oni zaś jechali dumnie, w pięknych postawach żołnierskich, w zdobycznych aksamitnych ferezjach123, w kołpakach rysich i na dzielnych koniach. Znać było jednak, że to żołnierze zawołani: nony rzęsiste i harde, prawe ręce wparte w boki, głowy podniesione. Nie ustępowali też nikomu, jadąc szeregiem i pokrzykując od czasu do czasu: „Z drogi!” Jaki taki z Butrymów spojrzał posępnie spode łba, ale ustąpił; oni zaś gwarzyli między sobą o zaścianku.

      – Uważcie, mości panowie – mówił Kokosiński – jakie tu chłopy rosłe; jeden w drugiego jak tur, a każdy wilkiem patrzy.

      – Żeby nie ten wzrost i żeby nie szabliska, można by ich wziąć za chamów – rzekł Uhlik.

      – Obaczcie no te szablice! Czyste powyrki, jak mi Bóg miły! – zauważył Ranicki. – Chciałbym się z którym popróbować!

      Tu pan Ranicki począł gołą dłonią szermować.

      – On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak – i szach!

      – Łatwo sobie możesz owo gaudium124 uczynić – zauważył Rekuć. – Z nimi nie trzeba wiele.

      – Wolałbym się ja z tymi oto dziewczętami popróbować! – rzekł nagle Zend.

      – Świece, nie panny! – wykrzyknął z zapałem Rekuć.

      – Co waść mówisz: – świece? – sosny! A pyski u każdej jakoby krokoszem125 malowane.

      – Ciężko i na szkapie usiedzieć na taki widok!

      Tak rozmawiając, wyjechali z zaścianka i znów ruszyli rysią. Po pół godziny drogi przybyli do karczmy zwanej Doły, która leżała na pół drogi między Wołmontowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrymówny zatrzymywali się w niej zwykle, idąc i wracając z kościoła, aby odpocząć i rozgrzać się w czasie mrozów. Toteż przed zajazdem spostrzegli kawalerowie kilkanaście sani wysłanych grochowinami i tyleż koni posiodłanych.

      – Napijmy się gorzałki, bo zimno! – rzekł Kokosiński.

      – Nie zawadzi! – odparł chór jednogłośny.

      Zsiedli z koni, zostawili je u słupów, a sami weszli do szynkownej izby, ogromnej i ciemnej. Zastali tu moc ludzi. Szlachta, siedząc na ławach lub stojąc gromadkami przed szynkwasem, popijała piwo grzane, a niektórzy krupniczek warzony z masła, miodu, wódki i korzeni. Sami to byli Butrymowie, chłopy duże, ponure i tak małomówne, że w izbie prawie nie słychać było gwaru. Wszyscy ubrani w szare kapoty z samodziału126 albo rosieńskiego pakłaku127, podbite baranami, w pasy skórzane, przy szablach w czarnych żelaznych pochwach; przez tę jednostajność ubioru czynili pozór wojska. Ale byli to po części ludzie starzy od lat sześćdziesięciu lub wyrostkowie, do dwudziestu. Ci dla omłotów128 zimowych w domach zostali; reszta, mężczyźni w sile wieku, ruszyli do Rosień.

      Ujrzawszy orszańskich kawalerów, odsunęli się trochę od szynkwasu i poczęli im się przypatrywać. Piękny moderunek129 żołnierski podobał się tej wojowniczej szlachcie; czasem też który słowo puścił. „To z Lubicza?” – „Tak, pana Kmicicowa kompania!” – „To ci?” – „A jakże!”

      Kawalerowie pili gorzałkę, ale krupniczek zbyt pachniał. Zwietrzył go pierwszy Kokosiński i kazał dać. Obsiedli tedy stół, a gdy przyniesiono dymiący saganek, poczęli pić, spoglądając na izbę, na szlachtę i przymrużając oczy, bo w izbie było ciemnawo. Okna śnieg zasuł, a długi, niski otwór gruby130, w której palił się ogień, pozasłaniały całkiem jakieś figury plecami ku izbie odwrócone.

      Kiedy już krupnik począł krążyć w żyłach kawalerów, roznosząc po ich ciałach ciepło przyjemne, ożywiły im się zaraz humory strapione po przyjęciu w Wodoktach i Zend począł nagle krakać jak wrona, tak dokładnie, że wszystkie twarze zwróciły sią ku niemu.

      Kawalerowie śmieli się, szlachta poczęła się zbliżać, rozweselona, zwłaszcza młodsi, potężni wyrostkowie o szerokich barach i pucołowatych policzkach. Siedzące przy grubie przed ogniem postacie odwróciły się ku izbie i Rekuć pierwszy dostrzegł, iż były to niewiasty.

      A Zend zamknął oczy i krakał, krakał – nagle przestał i po chwili obecni usłyszeli głos duszonego przez psy zająca; zając beczał w ostatniej agonii, coraz słabiej, ciszej, potem zawrzasnął rozpaczliwie i zamilkł na wieki – a na jego miejscu rogacz odezwał się potężnie jak z rykowiska.

      Butrymowie stali zdumieni, chociaż Zend już przestał. Spodziewali się jeszcze co usłyszeć, ale tymczasem usłyszeli tylko piskliwy głos Rekucia:

      – Sikorki siedzą wedle gruby!

      – A prawda! – rzekł Kokosiński, przysłaniając oczy ręką.

      – Jako żywo! – przywtórzył Uhlik— jeno w izbie tak ciemno, żem nie mógł rozeznać.

      – Ciekaw jestem, co one tu robią?

      – Może na tańce przychodzą.

      – A poczekajcie, spytam! – rzekł Kokosiński.

      I podniósłszy głos, pytał:

      – Miłe niewiasty, a cóże tam czynicie wedle gruby?

      – Nogi grzejem! – ozwały się cienkie głosy.

      Wówczas kawalerowie wstali i zbliżyli się do ogniska. Siedziało przy nim na długiej ławie z dziesięć niewiast starszych i młodszych, trzymających bose nogi na klocu leżącym wedle ognia. Z drugiej strony kloca suszyły się przemokłe od śniegu buty.

      – To waćpanny nogi grzejecie? – pytał Kokosiński.

      – Bo zmarzły.

      – Bardzo grzeczne nóżki! – zapiszczał Rekuć, pochylając się ku klocowi.

      – At! Odczep się waszmość! – rzekła jedna z szlachcianek.

      – Rad bym ja się przyczepić, nie odczepić, ile że mam sposób pewny, lepszy od ognia na zmarzłe nóżki, któren sposób jest następujący: jeno potańcować z ochotą, a zamróz pójdzie precz!

      – Kiedy potańcować, to potańcować! – rzekł pan Uhlik. – Nie potrzeba ni skrzypków, ni basetli131, bo ja wam zagram na czekaniku.

      I wydobywszy ze skórzanej pochewki, wiszącej przy szabli, nieodstępny instrument, grać począł, a kawalerowie sunęli w podrygach do dziewcząt i nuż je ściągać СКАЧАТЬ



<p>123</p>

ferezja – męskie okrycie wierzchnie w XVI–XVII w. [przypis redakcyjny]

<p>124</p>

gaudium (łac.) – radość. [przypis redakcyjny]

<p>125</p>

krokosz – roślina o pomarańczowoczerwonych kwiatach, uprawiana jako roślina oleista i barwierska. [przypis redakcyjny]

<p>126</p>

samodział – tkanina z wełny lub lnu tkana na ręcznym warsztacie. [przypis redakcyjny]

<p>127</p>

pakłak – gruby lniany lub bawełniany materiał, z jakiego szyto worki na mąkę lub zboże. [przypis redakcyjny]

<p>128</p>

omłot – oddzielanie ziarna od słomy, młócenie. [przypis redakcyjny]

<p>129</p>

moderunek – ekwipunek żołnierski. [przypis redakcyjny]

<p>130</p>

gruba (z niem. Grube: dołek, jama) – palenisko. [przypis redakcyjny]

<p>131</p>

basetla – ludowy instrument strunowy lub daw. wiolonczela. [przypis redakcyjny]