Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chłopi, Część pierwsza – Jesień - Reymont Władysław Stanisław страница 16

Название: Chłopi, Część pierwsza – Jesień

Автор: Reymont Władysław Stanisław

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ coraz któraś się prostowała, roztrzepywała przygarść lnu z ostatnich paździerzy, zwijała ją w kukłę libo w chochoła i rzucała na rozpostartą płachtę przed siebie.

      Słońce, że się już było przetoczyło nad lasy, świeciło im prosto w twarze, ale nic to – robota, śmiechy, wesołe słowa nie ustawały ani na to oczymgnienie.

      – Szczęść Boże na robotę! – zawołał Boryna do Jagny, która miądliła z kraja zarno; w koszuli była ino a w czerwonym wełniaku i w chustce na głowie od kurzu.

      – Bóg zapłać! – odrzuciła wesoło i modre, ogromne oczy podniosła na niego, i uśmiech przeleciał przez jej urodną, opaloną twarz.

      – Suchy, córuchno, co? – pytała stara, obmacując obmiądlone garście.

      – Suchy kiej pieprz, jaże się łamie… – Znowu spojrzała na starego z uśmiechem, aż ciarki przeszły po nim, że świsnął batem i odjechał, ale raz wraz się obracał za nią, choć już widna nie była, bo mu jak żywa stała w oczach…

      – Dzieucha kiej łania… W sam raz – rozmyślał.

      IV

      Była niedziela – cichy, opajęczony, przesłoneczniony dzień wrześniowy.

      Na ściernisku, tuż za stodołami, pasł się dzisiaj cały inwentarz Borynowy, a pod brogiem59 wysokim i pękatym, okrążonym zieloną szczotką żyta, wykruszonego przy układaniu, leżał Kuba, dawał baczenie na inwentarz i uczył pacierza Witka – często pokrzykiwał na niego albo i zasie szturchał biczyskiem, bo chłopak mylił się i latał oczami po sadach.

      – Bacz, coć rzekłem, bo to pacierz – upominał poważnie.

      – Dyć baczę, Kuba, baczę.

      – To czegój ślepiasz po sadach?

      – Widzi mi się, co są jeszcze jabłka u Kłębów…

      – Zjadłbyś! A sadziłeś je to, co? Powtórz „Wierzę”.

      – Wyście też nie wywiedli kuropatwów, a wzieniście całe stado.

      – Głupiś! Jabłka są Kłębowe, a ptaszki Panajezusowe, rozumiesz!

      – Aleście je wzieni z dziedzicowego pola…

      – I pole jest Panajezusowe. Hale, jaki mądrala, powtórz „Wierzę”.

      Powtarzał prędko, bo go już kolana bolały od klęczenia, ale nie ścierpiał…

      – Widzi mi się, co źróbka idzie w Michałową koniczynę! – krzyknął gotowy do biegnięcia.

      – Nie bój się o źróbkę, a patrz pacierza…

      Kończył wreszcie, ale już nie mógł wytrzymać, przysiadał na piętach, wykręcał się na wszystkie strony, a zoczywszy bandę wróbli na śliwkach, śmignął w nie grudką ziemi i spiesznie bił się w piersi.

      – A ochfiarowanie to zjadłeś kiej ulęgałkę, co?

      Powiedział ochfiarowanie i z wielką ulgą wziął się do śpiącego Łapy i jął z nim baraszkować.

      – Ale, gził się cięgiem będzie, kiej ten cielak głupi.

      – Poniesiecie dobrodziejowi ptaszki?

      – Poniesę…

      – Spieklibym w polu.

      – Spiecz se ziemniaków. Co mu się zachciewa!

      – Idą już do kościoła! – zawołał Witek, spostrzegając przez płoty i drzewa migające czerwone zapaski na drodze.

      Słońce przygrzewało niezgorzej, że wszystkie okna i drzwi chałup powywierano na przestrzał; gdzieniegdzie, pod przyzbami, myto się jeszcze, gdzie znowu czesano i zapletano warkocze, gdzie wytrzepywano świąteczne szmaty, zmięte całotygodniowym leżeniem w skrzyniach, gdzie już wychodzono na drogę, że raz wraz niby maki czerwone, niby georginie żółte, co dokwitały pod ścianami, libo te nagietki i nasturcje – tak szły kobiety strojne, szły dziewczyny, szli parobcy, szły dzieci, szli gospodarze w białych kapotach, podobni do ogromnych żytnich snopów, a wszyscy dążyli wolno ku kościołowi drogami nad stawem, któren niby misa złota odbijał w sobie słońce, aż oczy raziło.

      A dzwony wciąż biły radosnym głosem niedzieli, odpocznienia, modlitwy.

      Kuba czekał, aż przedzwonią, ale że nie mógł się doczekać, schował pęk ptaków pod kapotę i rzekł:

      – Witek, jak wydzwonią, spędź bydło do obór i przychodź do kościoła.

      Ruszył, ile mógł, rychło, bo kulał srodze, dróżką biegnącą pod ogrodami, a tak zasłaną żółtym liściem topoli, że szedł kieby po szafranowym kilimie.

      Plebania stała na prost kościoła, przedzielona tylko odeń drogą, w głębi wielkiego ogrodu, pełnego jeszcze gruszek zielonych i jabłek rumianych.

      Przed gankiem, obrośniętym w poczerwieniałe wino, Kuba się zatrzymał bezradnie, spozierając nieśmiało w okna i w sień, powywierane na oścież; a że wejść nie śmiał, cofnął się pod wielki klomb, pełen róż, lewkonii i astrów, od których bił słodki, upajający zapach; stado białych gołębi łaziło po zielonym, omszonym dachu i sfruwało na ganek.

      Ksiądz chodził po ogrodzie z brewiarzem w ręku, ale raz wraz potrząsał gruszą, to jabłonką, że słychać było ciężkie pacanie owoców o ziemię, pozbierał je w połę sutanny i niósł do domu.

      Kuba zastąpił mu drogę i pokornie podjął za kolana.

      – Cóż to powiecie? Aha… Kuba Borynowy.

      – Juści… dyć parę kuropatków dobrodziejowi przyniosłem.

      – Bóg ci zapłać. Chodź za mną.

      Kuba wszedł ino do sieni i ostał przy progu, bo nijak nie śmiał wejść na pokoje, poglądał tyla co przez drzwi otwarte na obrazy wiszące po ścianach i przeżegnał się pobożnie, i westchnął, a tak się czuł olśniony tymi ślicznościami, że aże łzy miał w oczach i koniecznie chciało mu się zmówić pacierz, jeno że się bojał klęknąć na błyszczącej, śliskiej posadzce, żeby jej nie powalać.

      Ale i ksiądz zaraz wyszedł z pokojów, dał mu złotówkę i rzekł:

      – Bóg ci zapłać, Kuba, dobry z ciebie człowiek i pobożny, bo co niedziela chodzisz do kościoła.

      Kuba podjął go za nogi, ale był tak ogłuszony radością, że ani wiedział, kiedy znalazł się na drodze…

      – Cie, za te parę ptaszków, a tylachna pieniędzy! Dobrodziej kochany! – szeptał, przyglądając się pieniądzowi. Nieraz ci on nosił dobrodziejowi różne ptaszki, to zajączka, to grzybków, ale nigdy jeszcze tyla nie dostał; co najwyżej to dziesiątkę abo i to dobre słowo… A dzisiaj!… Jezu mój kochany! СКАЧАТЬ



<p>59</p>

bróg – oparte na czterech słupach słomiane zadaszenie, pod którym składowano zboże przed młóceniem, a niekiedy również inne zbiory. [przypis edytorski]