Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chłopi, Część pierwsza – Jesień - Reymont Władysław Stanisław страница 13

Название: Chłopi, Część pierwsza – Jesień

Автор: Reymont Władysław Stanisław

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ ale skąd się wziął u was?

      – Niby u mnie?… Zarno wszyćko dokumentnie rzeknę, z czego się pokaże la prześwietnego sądu i la zgromadzonego narodu, co jestem niewinowaty, a Dominikowa cygan jest baba, pleciuch i ozornica zapowietrzona!

      – Ja cyganię! A dyć tej Najświętszej Panienki uproszę, żeby was pierun bez świętej spowiedzi nie trzasnął! – rzekła cicho, z westchnieniem ciężkim do obrazu Matki Boskiej, wiszącego w rogu izby, Dominikowa, a potem, że to już ścierpieć nie mogła, wyciągnęła zwiniętą, chudą pięść do niego i syknęła:

      – Ty złodzieju świński! ty zbóju! ty!… – i rozczapierzyła palce, jakby go chycić chciała.

      Ale Bankowa rzuciła się do niej z krzykiem.

      – Co! biłabyś go, suko jedna, biłabyś, czarownico, kacie synowski, ty!

      – Uciszyć się! – zawołał sędzia.

      – Stulta pyski, kiej sąd mówi, bo waju wyciepnę na osobność! – poparł Jacek, podciągając parcianki, bo mu się był obertelek55 oberwał.

      Uciszyło się zaraz, a baby, że to blisko było do chwycenia się za łby, stały już cicho, ino się oczami jadły a wzdychały ze złości…

      – Mówcie, Bartłomieju, mówcie wszystko a prawdę.

      – Prawdę?… Samą czystą kiej szkło prawdę rzeknę, rzetelnie powiem, kiej na spowiedzi, kiej gospodarz do gospodarzy, kiej swój do swojaków, bom gospodarz z dziada pradziada, a nie komornik, nie prefesjant jaki abo i jenszy miescki zdzier. To tak było.

      – Patrz dobrze w głowę, byś czegój nie przepomniał – radziła.

      – Nie przepomnę, Magduś, nie. To było tak. Szedłem se… a baczę, że to rychtyk zwiesna była… i za Wilczym Dołem, wedłe Borynowej koniczyny… idę se i mówię pacierz, bo na ten przykład przedzwonili już na Anioł Pański… nocka też szła… idę se… jaż tu słyszę: głos nie głos?… Loboga, myślę se: chrząka albo i nie chrząka?… Oglądnąłem za się – niczegój nie widno, cicho całkiem. Złe mę kusi czy co?… Ide dalej i że mę zdziebko mrówki oblazły ze strachu, mówię se Pozdrowienie Anielskie. Chrząka znowu! Cie! myślę sobie, nic, jeno swynia to abo i zasie prosiak. Zlazłem zdziebko w bok, w koniczynę i obejrzałem się… juści, że cosik lizie za mną, przystanąłem ja – przystanęło i to, a białne, niskie i długie… a ślepie świeciły się kiej u żbika abo zgoła u złego… Przeżegnałem się, a że i skóra mi ścierpła, tom ruszył lepszym krokiem – jakże, abo to wiadomo, co się po nocach tłucze?… A wszyscy w Lipcach wiedzą, co na Wilczych Dołach straszy.

      – Juści, że prawda, bo łoni, kiej Sikora przechodził tam nocą, to go ułapiło za grdykę i rzuciło o ziemię, i tak zbiło, że chłop chorzał dwie niedziele – objaśniała żona.

      – Cichoj, Magduś, cichoj! Idę, idę… idę… a to fort lezie za mną i chrząka! A że to był rychtyk miesiączek wylazł se na niebo, to patrzę, a to ino prosiak, nie złe. Ozgniewałem się, bo co se ten głupi myśli – straszyć, tom rzucił nań patykiem i idę ku domowi. Szedłem se miedzą, między Michałowymi burakami a pszenicą Borynową, a potem między jarką Tomka a owsem tego Jaśka, co go łoni do wojska wzieni, a którego to kobieta akuratnie wczoraj zlegla… Prosiak fort za mną kiej pies, to se idzie obok, to wlazł w kartofle Dominikowej i tu pysknie, i tam pysknie, i chrząknie, i kwiknie, a nie ostaje, ino za mną…

      Skręciłem na ścieżkę, co bieży na przełaj – ona za mną. Gorąco mi się zrobiło, bo laboga, taka świnia, co może nie świnia! Skręciłem na drogę wedle figury, prosiak za mną… Widziałem, białny był, a kiele ogona, poniżej zdziebko, czarno łaciaty! Ja bez rów – ona za mną, ja na te mogiłki, co za figurą są – ona za mną, ja na kamionki, a ona kiej mi się nie rzuci pod kulasy – rymnąłem kiej długi. Opętana czy co?… Ledwiem się pozbierał, a ona kiej nie zadrze ogona i w skok przede mną! A lećże se, zapowietrzona, pomyślałem. Ale nie uciekła, ino wciąż przede mną leciała – aż do samej chałupy – aż do samej chałupy, prześwietny sądzie, aż w ogrodzenie weszła, aż do sieni wlazła, a że drzwi do izby były wywarte, to i do izby poszła… Tak mi Panie Boże dopomóż. Amen!

      – A potem zarżnęliście i zjedli, prawda? – rzekł sędzia rozbawiony.

      – Hę! Zarżnęli i zjedli?… A cośwa zrobić mieli? Przeszedł dzień – prosiak nie odchodzi; przeszedł tydzień – jest, ani jej wygonić, bo z kwikiem wraca!… Moja podtykała jej, co mogła, bo jakże głodem morzyć, Boże stworzenie też… Prześwietny sąd jest mądry, to sprawiedliwie se wymiarkuje, że com z nią biedny sierota miał zrobić? Niktoj po nią nie przychodził, a w domu bieda – a żarła, że i dwie drugie tyle nie zechlają… Jeszcze z miesiąc, to by nas zeżarła i z bebechami… Co było radzić? Miała ona nas – tośwa my ją zjadły, a i to niecałą, bo na wsi się zwiedziały, a Dominikowa poskarżyła, że to jej, przyszła ze sołtysem i zabrała wszyćko…

      – Wszystko?… a cały zad to gdzie?… – syknęła złowrogo Dominikowa.

      – Gdzie? Spytajta się Kruczka i drugich piesków. Wynieśliśmy na noc do stodółki. Psy, że to czujne psie pary, a wrota były dziurawe, wyciągnęły i bal se sprawiły moją krwawicą, że chodziły obżarte kiej te dziedzice.

      – Hale, świnia sama poszła za nim, głupi uwierzy, ale nie sąd. Złodziej jucha, a barana młynarzowi, a gęsi dobrodziejowi to kto pokradł, co?…

      – Widziałaś, co? Widziałaś! – wrzasnęła Kozłowa, przyskakując z pazurami.

      – A kartofle z organistowego dołu to kto?… A cięgiem cosik komuś we wsi ginie, to gąska, to kury, to sprzęt jaki – ciągnęła nieubłaganie.

      – Ty ścierwo! Coś ty robiła za młodu, a i co twoja Jagna teraz wyprawia z parobkami, to ci tego nikt nie wypomina, a ty kiej ten pies…

      – Wara ci od Jagny! Wara, bo ci ten pysk tak spierę, że… Wara!… – ryknęła wielkim głosem, ugodzona jak w żywe mięso.

      – Cichojta, pyskacze, bo za drzwi wyciepnę! – uciszał Jacek, podciągając parcianek.

      Zaczęło się przesłuchiwanie świadków.

      Najpierw świadczyła poszkodowana, Dominikowa – a zeznawała cichym, nabożnym głosem i przysięgała co chwila przed tą Częstochowską, jako świnia jej, i żegnała się, i biła w piersi, że prawda jest, jako ją ukradł z pastwiska Kozioł, i nie żądała od prześwietnego sądu kary na niego, niech mu już tam Jezusiczek czyśćca za to nie pożałuje – ale domagała się wielkim głosem sądu i kary za to, że tak spostponował ją i Jagnę wobec całego narodu.

      Świadczył potem Szymek, syn Dominikowej; czapkę powiesił na rękach złożonych jak do pacierza, oczów nie spuścił z sędziego i jękliwym, nieprzytomnym głosem zeznawał, że świnia była matczyna, że białna była cała, a ino kiele ogona czarną łatę miała, a ucho rozerwane, bo ją był Łapa Borynowy chycił na zwiesnę, a tak kwiczała, że chociaż w stodółce był – usłyszał…

      Potem zawezwano Barbarę Piesek i innych.

      Świadczyli СКАЧАТЬ



<p>55</p>

obertelek – drewniany kołeczek spełniający funkcję guzika. [przypis edytorski]