Название: Pogrobek
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Przy księciu Bolesławie kasztelanów50 kilku, mnóstwo ziemian stało poubieranych jaskrawo i świątecznie. Z dala wydawali się jak pole zakwitłe makiem, bławatkami i wszelkimi dziećmi lata. Konie rżały i kopały nogami, pachołkowie zdjętymi czapkami powiewali, rozpędzając skwar wielki, bo niejeden jak w wodzie stał od znoju. Coraz to ktoś głowę ku górze podniósł, spoglądając na wieżę, czy z niej jakiego znaku nie dadzą. A słońce coraz czerwieńsze, bezpromienne, straszne, zdało się wciąż okiem krwawym i załzawionym spoglądać na te ludu tłumy.
Po domach i dworkach nie było żywej duszy, wszystko wyległo w ulice; młódź i chłopcy, którzy się docisnąć nie mogli, aby coś zobaczyć zza szerokich pleców starszyzny, okrywali płoty, zasiadali dachy, trzymając się dymników, ustawiali się na całych drabinach do domostw poprzystawianych.
Na podzamczu we dworku Krywichy, która stała z Wojtkową w ulicy, obie paradnie strojne, z ogromnymi chustami powiązanymi na głowach, w jedwabnych kaftanach, w mnóstwie sznurów korali na szyjach – z otwartego okienka widać było twarz jakby w ramy oprawną, śliczną twarz dziewczęcia jasnowłosego, z oczyma czarnymi, ognistymi, zagniewaną, groźną, namarszczoną, zarumienioną, dyszącą. Obie ręce białe trzymała na ramach okna, sama wychylając się z niego z ciekawością gorączkową. Nie widziała nic, na nią patrzali wszyscy, a niektórzy, poszeptując coś, pokazywali ją sobie palcami. Wśród tego ludu przybranego świątecznie, strojnego, wesołego, radującego się, czarnooka stała jedna wcale nie odziana, włosy miała w nieładzie, białą tylko koszulkę na sobie. Ale stroju jej nie było potrzeba, aby być piękną. Młodość miała, która najlepiej ubiera, i wdzięk taki, że nawet z gniewem było jej do twarzy. Młode parobczaki, zerkając ku niej, cmokali i lubowali się tej śliczności.
Choć tłum mruczał i szmer głuchy przelatywał w powietrzu, wyrównywał on prawie milczeniu, gdy się spojrzało na tych ludzi tysiące. Wszyscy, wstrzymując oddech, słuch wytężali w oczekiwaniu, a oczy zwracali ciekawe, gdzie człek na wieży na straży stał wychylony z okna, nie rozpuszczając czerwonej chorągwi. Słońce krwawe jakby mrok jakiś zaczął okrywać jak mgła. Dołem pod nim liliowe wyziewy z ziemi wstawały, nad lasem w dali majaczało51 sino.
Wtem nagle na wieżycy powiała szeroko puszczona purpurowa chorągiew i pierwszy dzwon się odezwał niby krzykiem boleśnym. Cały tłum ów ruszył i jakby jednym głosem zahuczał. Oczy wszystkich pobiegły na gościniec. Na zamku słychać było tętent koni, pokrzykiwania ludzi; za dzwonem jednym poczęły co prędzej wyrywać się wszystkie inne, wielkie i małe, i zlało się ich brzmienie w jeden ton uroczysty, żywy, spieszny. Szum tłumu zmienił cię w gwar, a gwar we wrzawę, wśród której śmiechy tylko można było rozróżnić. Z zamku wyciągali wszyscy. Duchowni pochód rozpoczynali, chorągwie powiewały nad ich głowami, z kadzielnic dym siny obłoczkiem podniósł się ku górze.
– Jadą! Jadą! – krzyczano zewsząd, niewiasty plaskały w dłonie, dzieci krzyczały.
Tłum, nie mogąc się poruszyć, tak był ściśnięty, w miejscu szeptał, kołysał się, falował.
– Jadą! Jadą!
A na gościńcu w dali widać było duży tuman płowy i kurzawę wzbitą do góry. Niewielu ucho pochwycić mogło z tamtej strony jakby odgłos trąb, którym z wieży dzwony i trąby też odpowiadały.
Orszak księcia Przemka był wspaniały. Poprzedzali go w kapach czerwonych z szytymi na piersiach orłami trębacze i bijący w kotły tarabaniarze. Dalej jechał wojewoda poznański orszakiem dowodzący, w złota też i purpury odziany, w hełmie złotym. Na siwym koniu pokrytym kapą aż do ziemi spadającą, z głową przystrojoną w czub i brzękadła jechał sam książę Przemko we zbroi złotej z orłem na piersi, w hełmie lśniącym, piękny, młody, lecz poważny i smutny. Obok niego na takimże koniu, w czapce książęcej na główce, w płaszczu jedwabnym szkarłatnym, jechała piękna Lukierda, lecz gdyby Zaręba pieszo idący konia jej za uzdę nie trzymał, a dwu dworzan nie stało po bokach, rękami wyciągnionymi ją podpierając, może by nie dosiedziała na wierzchowcu, tak była blada, przelękniona, osłabła. Jechała nie jak na gody, lecz jak skazany na męki, oczu nie śmiejąc podnieść, rączkami drżącymi chwytając za siedzenie, chyląc się jak kwiat na łodydze, gdy nim wiater słania.
Radością brzmiało wszystko dokoła, a w niej strach i trwogę widać było. Kilka razy, żywo, ukradkiem przeżegnała się krzyżem świętym, oczy jej strzeliły ku miastu i grodowi i zamknęły się. Zaręba konia jej prowadzący coraz to spoglądał na nią i żal mu jej było. Im bardziej zbliżali się ku zamkowi, tym jej bojaźń wyraźniejszą się stawała.
W chwili, gdy mijali dworek Krywichy, błędne oczy Lukierdy padły na okienko, z którego wyglądała czarnooka, i ujrzały dwie zaciśnięte pięści, które jej, nie komu innemu, podniósłszy się groziły. W otwartych ustach dziewczyny zobaczyła zaciśnięte zęby białe. Zdawało się jej, że posłyszała przekleństwo i groźbę. Z przestrachu krzyknęła, ale wrzawa pospólstwa zagłuszyła głos jej cichy, który w łkaniu utonął. Pierwsza w progu stała, czekając na nią, jakaś groźba i proroctwo niedoli. W tejże chwili prawie nadciągnęło duchowieństwo, biskup, książę Bolesław. Kościelny śpiew zabrzmiał hymnem wesołym i wszystko znikło z jej oczów.
Nie opodal na zamku widać tylko było szeroko rozwarte drzwi kościoła, w którego głębi pozapalane światła zdały się jakby katafalk otaczać. Z nowym przestrachem Lukierda oczy wlepiła w ten obraz wieszczy. I zdało się jej, że widzi trumnę całunem okrytą, otoczoną świecami, a w trumnie czuła siebie. Dreszcz ją przeszedł i łzy się z oczów polały.
Dokoła brzmiały okrzyki: „Witajcie! Żyjcie!” Trąby coraz głośniej huczały dzikim triumfem, niby urągając się łzom biednej.
Biskup, który ich wiódł, przyjął parę u drzwi kościelnych. Na cichej modlitwie u ołtarza jak liść drżała Lukierda. Potem widać było wszystkich znowu ciągnących na zamek. Stary książę wesół prowadził parę swoją. Tego dnia on tu pewnie był najszczęśliwszym. Spełniło się, czego pragnął. Usłał gniazdo, Przemko miał żonę. Wątła była i blada, lecz zmęczona i wylękła. Szczęście ją ożywić musiało.
Krywicha mówiła do Wojtkowej:
– Widzieliście wy ją? Toż to jak powisemko52 lnu wątłe, oczy zapłakane i blade. Nam nie takiej na księżnę było potrzeba. Pamiętacie nieboszczkę Elżbietę! Ta była zażywna, silna a krzepka! Słyszę, ma piętnaście lat, a wydaje się, jakby trzynastu nie miała.
Wojtkowa potwierdziła wszystko.
– Z twarzy niczego, ino blada, blada! Czym oni ją tam karmili?
– Słabowite to będzie, a do takiej, co piszczy, mąż się nie przywiąże, bo to tego ani tknąć.
I głowami wahały. Krywicha się pospiesznie do okna zbliżyła, w którym Niemka czarnooka gniewem dyszała. Śmiejąc się, szepnęła do niej:
– A co? A co?
– A co? Trupa mu do łoża przywieźli! – zawrzała СКАЧАТЬ
49
50
51
52