Название: Wspomnienia niebieskiego mundurka
Автор: Gomulicki Wiktor Teofil
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Wiele godzin, a nawet i dni poświęcić trzeba na to niemiłe żucie, aby z twardej, śliskiej, skrzypiącej wśród zębów gumy otrzymać wreszcie do czarnego ciasta podobną, która daje się w palcach ugniatać jak wosk.
Małe kulki tego ciasta kupują na wagę złota uczniowie – najmłodsi co prawda. Kupują je do zabawy. Zabawa na tym polega, że kulkę najpierw rozpłaszcza się, na kształt małego naleśnika, następnie brzegi tego naleśnika zlepiają się ze sobą jak najszczelniej, z pozostawieniem w środku pustej, a właściwie: powietrzem wypełnionej przestrzeni. Ta uwięziona kulka powietrza tworzy bąbelek, który, po naciśnięciu palcem, pęka, wydając lekki trzask…
Właśnie dla owego trzasku nazywa się ta guma „strzelającą”.
Kataryniarz, którego kieszenie zawsze są wypchane parciankami, krowiankami, dętkami itp., zawsze również, dla chętnego i gotówką płacącego nabywcy, ma przygotowany, między zębami lub pod językiem – kawałek „strzelającej gumy”.
Z uznaniem dla niebieskich mundurków zaznaczyć należy, że posiadając wśród siebie czterech wymienionych „artystów”, umieją każdemu wymierzać co mu się należy.
Konopkę wielbią, Welinowicza chwalą, Hefajstosa lubią, Kataryniarza zaś płacą i – w oczy mu mówią, że jest „marny geszefciarz123”…
VII. Nauczyciel starej daty
Dzień upalny. W klasie duszno i sennie. Tuż koło okien otwartych przelatują jaskółki z ostrym, przenikliwym piskiem.
Chłopcom oczy przymykają się do snu. Są jakby nieprzytomni od upału. Niektórzy na pół drzemią, kilku zupełnie zasnęło.
Co chwila ktoś wychodzi napić się wody przy pompie szkolnej. Wraca z włosami mokrymi, cały zmoczony. Nie tylko ugasił pragnienie, ale i głowę zimną wodą oblał. Inni patrzą nań z zazdrością, jednak naśladować go nie śpieszą. Obezwładniło ich lenistwo, nie pozwalające ruszyć się z miejsca.
Na katedrze124 siedzi Skowroński, nauczyciel polskiego, stary, gruby, z białymi włosami naczesanymi na czoło i skronie, a z tyłu spadającymi w długich pasmach na plecy. Twarz ma zawsze wygoloną, szyję owiązaną kilkakrotnie białą chustką; olbrzymie, wysunięte spod chustki kołnierzyki, w których tłuste jego policzki – zwłaszcza gdy głowę pochyli – do połowy się kryją. W całości przypomina owe szanowne postacie z początku stulecia, których wizerunki przechowały się na starych litografiach125.
I nauczyciel odczuwa przygnębiający wpływ upału. Nie wydobył katalożka126, nie rozłożył nawet dziennika klasowego – o lekcji właściwej wcale nie myśli.
Przyniósł ze sobą książkę na szarym, bibulastym papierze, otworzył ją i czyta. Głos ma potężny, teatralny, patetyczny – taki, jakim na publicznych posiedzeniach Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk127 odczytywać musieli swe utwory jego członkowie.
Silnie skandując i długie zgłoski nad miarę przeciągając, deklamuje, jakby śpiewał:
Już mdłe bydło szuka cienia
I ciekącego strumienia,
A pastyrze, chodząc za nim,
Budzą echa swoim graniem.
Prosty, klasyczny, Wergiliuszowy128 obrazek, tchnący świeżością wsi, łąki, gaju, w sposób cudowny oddziaływa na niektórych. Otwierają oczy, prostują się – każdy ma jakby przyjemne widzenie na jawie.
Zwłaszcza Sprężycki całą duszą zatonął w wierszu sielankowym. Żywy jak iskra, zawsze figlować gotowy, skłonny też bywa do marzenia i głębokich zamyśleń.
W tej chwili i obraz poetyczny i śpiewny rytm wiersza tak go ukołysały, że stracił niemal poczucie rzeczywistości.
Nie jest mu już gorąco, ani duszno; czuje na policzkach świeże, wilgotne tchnienie gaju olchowego; słyszy tęskne, przeciągłe tony ligawki129, które las powtarza echem wielokrotnym…
Jakże przyjemny wiaterek przeciąga od chłodnego strumienia! Jak pachnie mięta wśród gęstej, puszystej, jak aksamit miękkiej i połyskującej trawy! Rozkosznie byłoby położyć się pod drzewem, patrzeć na sunące po niebie lekkie, srebrzyste obłoczki – słuchać gwizdania wilgi, przelatującej z drzewa na drzewo, liczyć listki na najbliższej gałązce – i marzyć… marzyć…
– Sprężycki, nie śpij!…
Chłopiec prostuje się, otwiera na całą szerokość oczy. Znów jest w klasie, znów mu gorąco – znów widzi na katedrze granatowy frak, białą chustkę, czerwone, zgrzane policzki, wychylające się z nakrochmalonych kołnierzyków, jak z wielkiej, porcelanowej misy.
Nauczyciel wciąż czyta śpiewnym, teatralnym głosem z niedużej, na bibule drukowanej książeczki.
Błogosławiona, cuda czyniąca książeczka! Błogosławiony i ten, co umie tak zawładnąć myślami, tak je do swego wykładu przynęcić!
…Inna chwila – inne wrażenie.
Jesień omgliła ulice, zmatowała szyby w klasie, napełniła ją żółtym, smutnym, jakby chorym światłem.
Wszystko wygląda osowiale, brzydko. Klasa wydaje się mniejszą i brudniejszą, niż zwykle. Na suficie widać smugi kurzu, w jednym z kątów – pajęczynę.
Chłopcy tłumią ziewanie; siedzą milczący, bez humoru. Nawet figlować im się nie chce.
I znów na katedrze zasiadł ten sam stary nauczyciel; rozłożył tęż samą niewielką, na bibule drukowaną książkę – czyta…
Głos jego brzmi inaczej, niż latem. Jest tak samo jak szyby zmatowany, głuchy. Ale jak zawsze, przelewa się rytmicznie, to słabnąc, to podnosząc się, z teatralną deklamacyjnością130, która działa na młodych słuchaczów jak muzyka.
Nauczyciel czyta:
Cicho skradł się wiek sterany,
W smutną starość pchnąwszy mnie…
Zatrzymuje się, poprawia okulary. Głowa zasuwa się głębiej w kołnierzyki: siwe włosy niżej na plecy opadają.
Płynie ze mną w kraj nieznany —
Żegnam was, młodości dnie!
Kładzie szeroką dłoń na książce; nie patrząc na nią, powtarza:
Żegnam was, młodości dnie!…
Sprężycki uczuwa nagle ściśnienie serca. Pełną piersią zaczerpuje powietrza, co wygląda, jakby głęboko westchnął.
Żółtawe СКАЧАТЬ
123
124
125
126
127
128
129
130