Sądziłem że to były zjawy senne. Ale po chwili ujrzałem ich na nowo, a tak się zachowywali, jakby nigdy nic nie zaszło; snadź o tym nic nie wiedzieli; było to wyłącznie moje wrażenie.
Wówczas dopiero zauważyłem niesłychaną subtelność ich ciała; ich jakby zamgławność i przezroczystość; rzec by można, że ciało ich będąc ciałem, jednocześnie było jakąś zjawą bezcielesną. Wyznaję, że na nowo zacząłem się wahać, myśląc, co to za jedni: może aniołowie?
Jedna z kobiet – owa Beatrycze – otworzyła swój woreczek i wyjęła z niego złote puzderko, z którego podała mi rodzaj kulki rozmiarów nieco większych niż ziarnko kawy.
Aby mi pokazać, co mam czynić, sama wzięła do ust taką kulkę – zaczęła ją ssać tak jak się ssie tzw. landrynki.
Naśladowałem ją, uśmiechając się sam do siebie, choć zresztą i moja bogini też się uśmiechała.
Owóż w miarę ssania czułem w ustach coraz to inne smaki; tak jakbym kolejno coraz inne pochłaniał potrawy, a zawsze takie, które w danej chwili były dla mego organizmu konieczne. Były też smaki zupełnie mi nieznane, ale bardzo miłe. Była to cała symfonia smaków.
Sam proces ssania sprawiał mi dziwną rozkosz – i, gdym pastylkę w całości pochłonął – poczułem się syty, rześki i pełen siły.
Zacząłem nowymi pokłonami dziękować tym aniołom, że mnie raczyli nakarmić. Oni zaś ruchem, jakby tanecznym, zbliżyli się do mnie i zaczęli mówić. Mówili zaś czystym sanskrytem, starożytnym językiem Indii, który dziś rozpadł się na różne narzecza, skarłowaciał i zwyrodniał, ale tu na tej wyspie przechował się w swej najszlachetniejszej formie.
Poznałem ten język, gdyż miałem o nim, bardzo słabe zresztą, pojęcie: uczył mnie jego elementów nasz kolega uniwersytecki, Marek Aureliusz Wrzesień: ale umiałem niewiele i zapewne nic bym nie zrozumiał, gdyby nie to, że ich mowa miała jakiś szczególny akcent i melodię tak, że choć była mi obcą, stawała się przejrzystą i tak zrozumiałą, jak zrozumiałą bywa muzyka.
Kazali mi mówić moim językiem: mimo woli i ja wpadłem w ich akcent i melodię – i choć mówiłem z nimi po polsku – rzecz prawie nie do wiary – oni mnie doskonale rozumieli. Był to także jeden z dziwów naszej wyspy.
Jak mi to później wytłumaczyli moi wyspiarze, wszystkie języki, choć mają rozmaitą postać, zewnętrzną, mają duszę jedną i tę samą. Owóż oni przenikać umieją poza ciało dźwiękowe języka – w jego esencję astralną; własny język umieją też w jego esencji podawać. Dlatego rozumieją wszystkie języki i umieją zrobić swój język zrozumiałym dla wszystkich.
Przekonałem się o tym później, gdym rozmawiał z dziećmi: mówiły one inaczej i nie mogłem się z nimi porozumieć.
Wyjaśniłem im pobieżnie historię mego wygnania, ucieczki z Syberii i wyprawy na okręcie, który wpadł na minę podwodną. Wreszcie historię o tym, jakem się znalazł na ich wybrzeżu.
Prosiłem ich o gościnę na krótki czas, gdyż chciałbym jechać do Europy, o ile się znajdzie jaki statek angielski. Wyraziłem im swój podziw, wyznałem, że ich uważam za istoty wyższe od ludzi.
Z wielką radością przyjęli moje oświadczenia – i nagle, o dziwo! (ciągle tu muszę wołać: o dziwo!) dwaj mężczyźni, którzy stali przy mnie, unieśli się w powietrze i polecieli jak ptaki w stronę gór.
Gdy zdumiony byłem tym zjawiskiem, owa bogini w sukni lila różnych odcieni – (miała na w imię Damajanti) powiedziała mi z uśmiechem:
– My tu wszyscy umiemy latać po powietrzu.
– Jakże się to dzieje?
– Taka jest nasza natura.
– Ależ nigdzie na świecie tego nie ma. Nasze samoloty, cóż to za ciężkie maszyny!
– Nie od razuśmy18 do tego doszli. Ale już z górą od stu lat to znamy – od ostatniej rewolucji.
– Rewolucji? Czyż to śród aniołów możliwe są rewolucje?
– O, my nie jesteśmy anioły.
– Ale bądź jak bądź istoty wyższe niż ludzie.
– Może tak, a może nie!
– Któż wy jesteście? Jak się nazywa wasz kraj?
– Nazywa się Suriawastu.
– Suriawastu? Gród słońca?
– Tak – i dlatego zowiemy się Solari albo Słońcogrodzianie. Zajmujemy środek tej wyspy. Oprócz naszej Republiki – są tu jeszcze dwa państwa, cale19 inaczej zorganizowane niż Suriawastu. Na Zachodzie siedzą Telury20, na Wschodzie – Kalibany21.
Kiedy mnie tak pouczała Damajanti, dwaj mężczyźni, którzy na skrzydłach polecieli, z niedaleka widocznie, wrócili wózkiem bez konia; był to rodzaj samochodu z materii jakby rogowej urobionego.
Wózek ten był mały, na dwie osoby, z jednym siedzeniem i na przodzie miał rodzaj steru. Kazano mi siąść do tego wózka, a wraz ze mną siadła Beatrycze.
Reszta towarzystwa, uprzejmie pożegnawszy się z nami, poleciała powietrzem ku górze, na której leżała stolica kraju. Mój czarowny woźnica szepnął parę słów do wózka, ujął za ster i ruszyliśmy.
Skoro tylko minęliśmy piaszczysty cypel nadbrzeżny, znaleźliśmy się na płaskowzgórzu coraz to wyżej się wznoszącym.
Były tam wszędzie pięknie uprawne pola ryżowe i pszeniczne, a śród nich wielkie kwadraty, obsiane kwiatami: już to krzaki różane, hijacynty22, tulipany, migdały, cytryny itd.
Szerzyły one po powietrzu upajający zapach, który się mięszał23 z zapachem żywicy, płynącej z lasów cedrowych.
Zauważyłem, że Damajanti pełną piersią wdycha te zapachy – i tak się nimi przenika, że sama wkrótce zapachniała wonią tych aromatów. Wysokie palmy kwitły tu wszędzie po drodze, ale były też dęby, topole, graby i cedry.
Na pastwiskach liczne krowy, owce i kozy.
Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez wsi i miasteczka, pełne ludzi nie mniej dostojnie wyglądających jak ci, których ujrzałem po przebudzeniu. Po drodze stały liczne posągi miejscowych bogów, których znaczenie później mi wytłumaczono.
Podziwiałem sprawność mojej Damajanti, jak manewrowała sterem naszego samochodu, który sunął w górę ze znaczną prędkością – po gościńcach doskonale ubitych, równych i szerokich. Zaznaczyć muszę, że samochód zachowywał się wprost jak istota świadoma – i że bardzo mały był wysiłek mojej przewodniczki: wózek rzekłbyś toczył się sam przez się.
Niezwykle СКАЧАТЬ
18
19
20
21
22
23