Miranda. Lange Antoni
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miranda - Lange Antoni страница 4

Название: Miranda

Автор: Lange Antoni

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nas było: razem z załogą koło sześćdziesięciu osób. Mieliśmy dwie łodzie ratunkowe.

      Kapitan nasz na jedną chwilę przytomności nie stracił.

      Natychmiast kazał łodzie spuścić na wodę – i wszyscy po kolei zaczęli skakać z pomostu do czółen.

      Obliczywszy, przekonaliśmy się, że pozostało nas czterdzieści jeden osób; reszta widać utonęła. Podzieliliśmy się na dwie grupy: w jednej łodzi było dwudziestu ludzi, w drugiej dwudziestu i jeden. Ja znalazłem się w tej drugiej.

      Wyspa Cejlon była już, niby we mgle, widoczna – i wszystko zapewne dobrze by się skończyło, gdyby nie to, że naraz szaleć zaczęła straszliwa burza.

      Łodzie nasze się rozłączyły: jedną fale poniosły na wschód, jakby ku Wyspom Andamańskim; drugą, w której byłem ja – na południo-zachód.

      Kołysana wiatrem, wstrząsana bałwanami morskimi – nasza łódź coraz napełniała się wodą – i znów przeczuwaliśmy, że nam śmierć zagraża.

      Ale może i to byśmy przetrwali, gdyby nie rafa podwodna, o którą naraz łódź nasza uderzyła i strzaskała się na szczęty. Ostatnia nasza godzina nadeszła.

      Znalazłem się na bezgranicznej toni fal bez żadnego oparcia. Nikogo z moich towarzyszów13 nie mogłem dostrzec ani w pobliżu, ani z dala.

      Widocznie oderwało mnie od nich i byłem dość daleko: instynkt kazał mi się uchwycić kawałka strzaskanej łodzi. Byłem na świecie bezwzględnie sam jeden, jak w swoim czasie Odyseusz.

      Szczątki naszej łodzi widziałem rozproszone: tu jej boki, tam dno, ówdzie deski pojedyncze, lina, wiosła.

      Dopłynąłem do liny i przywiązałem nią siebie do tej części rozbitego czółna, która dotąd była moim oparciem.

      Burza już od piętnastu minut ucichła i mogłem to wszystko czynić z pewną swobodą.

      Chwyciłem też wiosło – i tak starałem się płynąć w kierunku, który powierzyłem instynktowi. Byłem przekonany, że nie zginę.

      Wkrótce też ujrzałem gęsty tuman, który niewątpliwie był wybrzeżem jakiegoś lądu lub wyspy. Sześć lub siedem godzin aż do wyczerpania wiosłowałem, by się do tego brzegu dostać.

      Na koniec, dzięki składając Bogu, znalazłem się na piaszczystym cyplu nieznanego mi kraju.

      Odwiązując się i grzejąc na słońcu przemokłe szaty i przemokłe ciało, patrzałem wokoło, zaciekawiony, co mię14 tu oczekuje.

      Cypel był długi może na ćwierć kilometra, żadną trawą ani krzewami nie porosły; był zupełnie płaski jak i część lądu, którą mogłem dostrzec w dalszym jego ciągu. O drugie ćwierć kilometra zaczynał się grunt podnosić i krajobraz, gęstym lasem porosły, był pagórkowaty, dalej zaś dostrzegłem wcale wysoką górę, mającą do sześciuset metrów wysokości.

      Zdaje się, że na szczycie tej góry widniały jakieś zabudowania, ale było zbyt daleko, bym coś mógł twierdzić na pewno.

      Byłem zresztą bardzo zmęczony i oczy mi się kleiły; nadto upajał mnie dziwnie zapach hijacyntów15, migdałów i kwiatu cytrynowego, zapewne z tych lasów idący.

      Osuszywszy nędzne moje łachmany, ubrałem się na nowo – i poszedłszy nieco głębiej w wybrzeże – znużony, usnąłem kamiennym snem człowieka, który w jednym dniu uległ dwa razy rozbiciu okrętu i łodzi.

      III

      Kiedym się obudził, nawiasem mówiąc, przerażająco głodny – ujrzałem dokoła siebie kilka postaci ludzkich, zarówno mężczyzn, jak kobiet, których widok wywołał w mojej duszy taki podziw, że mi się przypomnieli ci podróżnicy greccy, co to do obcych krain zajeżdżając, pytali napotykanych mieszkańców: „Czy jesteście bogowie czy ludzie?”

      Mogą na innych gdzieś planetach przebywać istoty o tyle od nas doskonalsze, że w stosunku do nas są jak bogowie. Takimi istotami zdali mi się ci ludzie, którzy mnie otaczali.

      Mówili coś między sobą szeptem bardzo śpiewnym, ale tak że ich prawie nie słyszałem: widać nie chcieli mnie obudzić.

      Jeden tylko z tych szeptanych wyrazów dopłynął do mego ucha, gdyż kilka razy go powtarzali. Inglezaingleza – mówili, jak domyślam się, o mnie, uważając mnie za Anglika.

      Postawę mieli szlachetną, wzrost dorodny; piersi naprzód podane, i czy to w nieruchomości, czy w ruchu, odznaczali się wielką elastycznością.

      Cera ich była biała, znacznie bielsza od naszej, alabastrowa z odcieniem różowym.

      Kobiety miały bujne włosy na głowie, spięte przepaską; mężczyźni zaś byli wygoleni na sposób rzymski. Włosy były różnych odcieni, zarówno ciemne, jak jasne – i podobnież oczy.

      Typów znaczna rozmaitość tak, że nie było między nimi podobieństwa, choć i różnica niezbyt jaskrawa.

      Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od 25 do 35 lat – i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że można by rzec – rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie.

      Kobiety tutejsze, sam nie wiem do jakiej klasy należące, wydawały mi się tak wytworne, jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelley'a16, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna.

      Jedna zwłaszcza, w pięknej szacie różnych odcieni barwy lila – mimo woli budziła w mojej pamięci słowa, którymi Dante uczcił Beatryczę:

      Tanto gentil e tant' onesta pare

      La donna mia, quand ell' altrui saluta…

      Suknie ich były różnej barwy: lila, purpurowej, zielonej; krojem zaś przypominały szaty greckie – a drobne ich nóżki opierały się na trepkach, przewiązanych rzemieniem.

      I mężczyźni nosili jakąś odmianę stroju greckiego, rodzaj chlamid, barwy popielatej, szarej, sinej itd.

      Wszyscy mieli na sobie wiele ornamentów złotych: naramienniki, łańcuchy, pierścienie.

      Nadto każdy z mężczyzn nosił u boku narzędzie, przypominające krótki miecz z rodzaju tzw. misericordia17.

      Niewiasty miały w ręku woreczki, w których zapewne ukrywały się jakieś przedmioty.

      Wyznaję, że marzeniem moim było, aby się w tych woreczkach znalazło jakie mięsiwo, trochę chleba, trochę wina.

      Choć niezbyt świetnie wyglądałem w swym poplamionym i poszarpanym ubraniu, na widok ich powstałem i zacząłem pokłony im składać, gestami pokazując zarazem, że jestem głodny.

      Ponieważ znalazłem się СКАЧАТЬ



<p>13</p>

towarzyszów – dziś popr. forma: towarzyszy. [przypis edytorski]

<p>14</p>

mię – dziś popr. forma: mnie. [przypis edytorski]

<p>15</p>

hijacynt – dziś popr.: hiacynt. [przypis edytorski]

<p>16</p>

Percy Bysshe Shelley (1792–1822) – ang. poeta romantyczny, autor wiersza The Sensitive Plant (Mimoza). [przypis edytorski]

<p>17</p>

misericordia (łac.: miłosierdzie) – tu: mizerykordia, niewielki miecz służący m.in. do dobijania rannych. [przypis edytorski]