Название: Pan Wołodyjowski
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Nie zaprzeczę i to wiem, że trudno jest przeciw waścinemu rozumowi na harc wychodzić; ale i waćpan również nie zaprzeczysz, że dla smutku lepsze jest w zakonie niż na świecie pożywienie.
– Ba! jeśli lepsze, to tym bardziej należy zakonów dla smutku vitare82. Głupi, kto smutki prowiantuje83, zamiast je o głodzie trzymać, żeby bestie zdechły jako najprędzej!
Pan Wołodyjowski nie znalazł na razie argumentu, więc umilkł i po chwili dopiero ozwał się utęsknionym głosem:
– Waćpan mi o ożenku nie wspominaj, bo takie wspominki jeno żałość na nowo budzą! Dawnej ochoty też nie staje, bo ze łzami spłynęła, a i lata nie po temu. Toćże mnie i czupryna już siwieć poczęła. Czterdzieści dwa lat, a dwadzieścia pięć trudów wojennych, nie żart, nie żart!
– Boże, nie karz go za bluźnierstwo! Czterdzieści dwa lat! Tfu! Przeszło dwa razy tyle mam na karku, a jeszcze człowiek czasem dyscyplinować się musi, aby upały ze krwi jako kurzawę z szat wytrzepać. Szanuj pamięć onej słodkiej nieboszczki, Michale! Toś dla niej był dobry? A dla innych jesteś za tani? Za stary?
– Daj waćpan spokój! Daj waćpan spokój! – odezwał się bolesnym głosem Wołodyjowski.
I łzy poczęły mu ściekać na wąsiki.
– Nie powiem więcej ni słowa! – rzekł Zagłoba – daj mnie tylko parol84 kawalerski, że co bądź się z Ketlingiem pokaże, przez miesiąc zostaniesz z nami. Trzeba, byś i Skrzetuskiego zobaczył… Jeśli później zechcesz wrócić do habitu, nikt ci impedimentów nie będzie stawiał.
– Daję parol! – rzekł pan Michał.
I zaraz jęli o czym innym rozmawiać. Pan Zagłoba począł opowiadać o konwokacji, o tym, jako sprawę rugów przeciw księciu Bogusławowi poruszył, i o Ketlingowej przygodzie.
Chwilami wszelako przerywał opowiadanie i pogrążał się w myślach. Musiały być to wszelako wesołe myśli, bo od czasu do czasu uderzał rękoma o kolana i powtarzał:
– Hoc! Hoc!
W miarę jednak jak zbliżali się do Mokotowa, na twarzy pana Zagłoby pojawiła się pewna niespokojność. Obrócił się nagle do Wołodyjowskiego i rzekł:
– Pamiętasz? Dałeś parol, iż cokolwiek się z Ketlingiem pokaże, przez miesiąc zostaniesz z nami?
– Dałem i zostanę – odrzekł Wołodyjowski.
– Ot i Ketlingowy dwór! – zawołał Zagłoba. – Zacnie mieszka!
Po czym zakrzyknął na woźnicę:
– A pal no z bata! Święto dziś w tym domu będzie!
Rozległy się gromkie trzaskania z bicza. Ale jeszcze wasąg bramy nie przejechał, gdy z ganku wypadło kilku towarzyszów, pana Michałowych znajomych; byli między nimi i starzy kompanionowie z czasów chmielnicczyzny, i młodzi towarzysze z czasów ostatnich; między nimi pan Wasilewski i pan Nowowiejski, dzieciuchy jeszcze, ale kawalerowie ogniści, którzy w pacholęcym wieku uciekłszy ze szkół, od kilku lat wojnę praktykowali, pod panem Wołodyjowskim służąc. Tych lubił mały rycerz niezmiernie.
Ze starszych był pan Orlik, herbu Nowina, z czaszką złotem lutowaną, bo mu ją szwedzki granat czasu swego nadłupał, i pan Ruszczyc, półdziki rycerz stepowy, niezrównany zagończyk, jednemu Wołodyjowskiemu w sławie ustępujący, i kilku innych. Wszyscy, dojrzawszy dwóch mężów na powózce, poczęli krzyczeć:
– Jest, jest! Vicit85 Zagłoba! Jest!
I rzuciwszy się ku wasągowi porwali małego rycerza na ręce i nieśli ku gankowi powtarzając:
– Witaj! Żyj nam, towarzyszu najmilszy! Mamy cię i nie puścim! Vivat86 Wołodyjowski, pierwszy kawaler, ozdoba wszystkiego wojska! W step z nami, bracie! Na Dzikie Pola! Tam ci wiatr smutki wywieje!
Na ganku dopiero puścili go z rąk. On witał się ze wszystkimi, bo bardzo był owym przyjęciem rozrzewnion, a potem zaraz począł wypytywać:
– Jak się ma Ketling? Zali żyw jeszcze?
– Żyw! żyw! – odpowiedziano chórem i wąsy starych żołnierzy poczęły się poruszać w dziwnym uśmiechu. – Chodź do niego, bo nie doleży, tak cię niecierpliwie wygląda.
– Widzę, że nie tak mu blisko do śmierci, jako pan Zagłoba prawił – odrzekł mały rycerz.
Tymczasem weszli do sieni, a stamtąd do dużej izby. Na środku jej stał stół z przygotowaną ucztą, w jednym zaś kącie tapczan pokryty białą końską skórą, na którym leżał Ketling.
– Przyjacielu! – rzekł pan Wołodyjowski spiesząc ku niemu.
– Michale! – krzyknął Ketling i zerwawszy się na równe nogi, jak gdyby był w pełni sił, chwycił małego rycerza w objęcia.
Ściskali się tedy tak, że chwilami Ketling Wołodyjowskiego, a chwilami Wołodyjowski Ketlinga podnosił w górę.
– Kazali mi chorobę symulować – mówił Szkot – umarłego udawać, ale przecie na twój widok nie mogłem wytrzymać! Zdrów jestem jako ryba i żadna przygoda mnie nie spotkała. Ale chodziło o to, żebyć z klasztoru wydobyć!… Przebacz, Michale!… Z serca uczyniliśmy tę zasadzkę!…
– Na Dzikie Pola z nami! – krzyknęli znów rycerze i poczęli twardymi dłońmi uderzać po szablach, aż chrzęst groźny uczynił się w komnacie.
Lecz pan Michał zdumiał bardzo. Przez chwilę milczał, za czym jął spoglądać na wszystkich, a szczególniej na pana Zagłobę, wreszcie rzekł:
– O zdrajcy! Myślałem, że Ketling na śmierć usieczon!
– Jak to, Michale? – zawołał Zagłoba. – To gniewasz się o to, że Ketling zdrów? To żałujesz mu zdrowia, a śmierci życzysz? Także to skamieniało ci serce, że rad byś wszystkich na marach widzieć: i Ketlinga, i pana Orlika, i pana Ruszczyca, i tych młodzików, ba! nawet Skrzetuskiego i mnie, i mnie, który cię jak syna miłuję!
Tu Zagłoba oczy zatknął СКАЧАТЬ
81
82
83
84
85
86