Название: Sybirpunk – tom 1
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645374
isbn:
Dalej, bliżej ku centrum miasta, była już tylko nowoczesność. Interaktywne chodniki z reklamami. Holograficzne okna, pokazujące spersonalizowane reklamy. Wielkie, trójwymiarowe bannery, nieustająco wyświetlające propagandowo-konsumencką sieczkę.
Nawet stąd widziałem rzędy dizajnersko jednakowych, do wyrzygania nudnych w swej zamierzonej monumentalności wieżowców, które codziennie połykały i wypluwały z siebie rozkrzyczaną, kolorową masę pochłoniętych pędem ku lepszemu jutru, wysoko wykwalifikowanych pracowników. Ludzi przeświadczonych o swojej wyjątkowości, będących w istocie całkowicie zbywalnym, powtarzalnym aktywem.
Skręciłem za róg, zanurzając się pomiędzy stare, kilkunastopiętrowe bloki. Większość miała już zamurowane wejścia, powybijane okna straszyły resztkami szyb, tablice ostrzegawcze głosiły: „Nie zbliżać się, budynek przeznaczony do rozbiórki”.
Dalej pomiędzy betonowymi megalitami widać było już potężne cielska maszyn budowlanych. Wymalowane w jaskrawy żółty kolor, oznaczone obowiązkową patriotyczną trójkolorową wstęgą uwijały się bez wytchnienia dniem i nocą, niczym robotnice w ulu, kawałek po kawałku wyburzając stare miasto, aby wznieść na jego gruzach nową, lepszą przyszłość.
No tak, w końcu do wyborów zostało niespełna trzy miesiące, więc gubernator robił, co tylko mógł, żeby wyróżnić się przed władzami centralnymi w nadziei na reelekcję. Kolejne kwartały biurowców, jeszcze więcej apartamentów dla bogaczy... Może jakiś kompleks spa albo, jeszcze lepiej, nowa szkoła z rozszerzonym wychowaniem patriotycznym? To zawsze było dobrze punktowane.
Samochód stał, jak go zostawiłem, centralnie pod zakazem. Piknął agonalnie, kiedy sensor wyczuł, że podchodzę.
– Otwórz bagażnik – powiedziałem, a kiedy nie stało się nic, powtórzyłem dobitniej: – Otwórz bagażnik, kupo złomu!
Nadal nic, więc westchnąłem ciężko i namacałem pod klapą przycisk otwierania. Siłowniki zacharczały, próbując unieść klapę, która ani drgnęła – no tak, znów się zatarły.
Złapałem obiema rękami i czując, jak pot ścieka mi strużką po plecach, pociągnąłem klapę w górę. Poszło, chociaż z trudem; siłowniki zajęczały rozdzierająco, coś zarzęziło w mechanizmie, w końcu załapało i bagażnik zaczął otwierać się sam.
Ściągnąłem, w zasadzie zerwałem z siebie nieludzko niewygodną i zbyt ciepłą marynarkę. W pierwszym odruchu gotów byłem pizgnąć ją w zakurzone wnętrze przestrzeni ładunkowej, ale zacisnąłem tylko zęby: nie. Taki ciuch się szanuje, a przecież mam tylko jeden. Wyjąłem wieszak, rozwiesiłem, zapiąłem folię ochronną, ułożyłem równo na półce. Zacząłem rozpinać przepoconą koszulę...
– Gorące laski w twojej okolicy szukają faceta! Zobacz, jak chętne mamuśki same chcą wskoczyć na twojego... – natrętna reklama holograficzna wyskoczyła z kamerki cofania przy zderzaku, ale po prostu pacnąłem dłonią po wyłączniku, w połowie ucinając przekaz.
– Pieprzone reklamy kontekstowe... – warknąłem, mocując się z zapięciami mankietów.
Zawsze tak wychodzi, że najpierw ściągam koszulę, a potem sobie przypominam, że trzeba rozpiąć rękawy, i wyglądam jak na wpół rozebrany debil, tańczący przy nieistniejącej rurce w klubie dla transów.
W końcu zdołałem zdjąć koszulę; zamiast ciepnąć ją na ziemię, strzepnąłem kulturalnie, też wsunąłem na wieszak i zasunąłem folię.
Z westchnieniem ulgi wciągnąłem przez głowę tiszert, a potem równie wysłużoną co solidną i wzmocnioną kurtkę. Zapiąłem suwak aż pod samą szyję, czując, jak system od razu rusza: po chwili wszyte w materiał mikroprzewody podały chłodziwo, schowane na plecach dysze promienników zaszumiały, odprowadzając nagrzane powietrze.
– O mamusiu, jak dobrze... – jęknąłem z autentyczną błogością.
W tej chwili gotów byłem powiedzieć, że furda hotel, furda jego luksusowe wnętrze i prawdziwe jedzenie: klimakurtka, to jest to! Grzeje zimą, chłodzi latem. W dodatku filtruje pot, składując wodę w kieszeniach chłodniczych...
Większość ludzi uważała picie własnego potu, nawet tak oczyszczonego, za obrzydliwe; mnie po pobycie w Afryce mało co już ruszało.
We wnętrzu mojego wysłużonego merca było oczywiście gorąco i duszno jak w saunie. Ryknął odpalający silnik, nawiewy bluznęły kurzem, ale już po chwili zaczęły tłoczyć zimne powietrze. Głośniki zachrypiały, potem zadudniły basem... Przerzuciłem wajchę, skręciłem kierownicę i wysunąłem się z miejsca parkingowego na pokrytą pyłem uliczkę.
– Szybko, skutecznie i dyskretnie! Masz problem, o którym wolisz nie mówić? Albo może chcesz pomóc komuś z rodziny? Pogotowie nałogowe tylko czeka na twój telefon! Wyprowadzamy z cugu syntalkoholowego, oferujemy... – Kolejna reklama zaświeciła się nad deską rozdzielczą, ale wbudowany w kierownicę układ zagłuszający sprawnie wyśledził i odciął pasmo.
Jeden wąski zaułek, drugi, trzeci... Wszędzie to samo – resztki starego miasta, jeszcze z czasów, zanim „Nowo” zamieniło się w „Neo”.
Kamieniczki, bloki, bloki, opuszczone place zabaw, zamknięte centra handlowe, więcej bloków... Snujący się pomiędzy nimi nijacy, szarzy ludzie, próbujący fluorescencyjnymi wstawkami na ubraniach pokazać, że świat jest lepszy i bardziej kolorowy niż w rzeczywistości.
Ręcznie przerzuciłem automat na niższy bieg, wcisnąłem gaz – wyminąłem i zajechałem drogę wlokącej się jak ślimak ciężarówce, wciskając się przed nią na światłach.
Zerknąłem w lusterko wsteczne: siedzący w szoferce brodaty gastarbeiter oczywiście pieklił się, rzucał, wygrażał mi pięściami i pokazywał, co zrobi mnie, matce, ojcu, siostrze i całej rodzinie, ale jakoś nie spieszył się do wysiadania. Nawet puścił sprzęgło i wcisnął gaz, chcąc najechać mi na tył, ale własne systemy wspomagania ciężarówki zahamowały gwałtownie po kilku centymetrach. Znów szarpnął w przód, maszyna stanęła dęba; po raz kolejny ryknął silnikiem, podsuwając się parę cali...
– Ej, ej, ej, zważaj se! – krzyknąłem do niego w lusterku, jednocześnie zerkając na wciąż migające czerwienią światło. No dawaj, zmieniaj się, no... – Małpo czarna ty, brudasie jeden, uderzysz mnie przecież!
W końcu światło przeskoczyło na pomarańczowe, wdusiłem gaz – merc zawył i rzucił się w przód niczym wystrzelony z katapulty. Zawinąłem z piskiem opon, prawie zahaczyłem jadącą zbyt wolno jakiś malutkim, pseudomiejskim gówienkiem paniusię i wysterowałem na środkowy pas magistrali, szybko nabierając prędkości.
Zerknąłem na zegarek: dobra nasza, powinienem się wyrobić w opłaconym czasie jeżdżenia po śródmieściu. Mogłem niby zapłacić więcej, ale szkoda kasy, a spotkanie nie powinno było trwać tak długo... tak długo, jak potrwało.
Gubernator sam już nie wiedział, skąd brać kasę, więc wprowadzili kilka lat temu ten debilny przepis o strefie płatnego wjazdu. СКАЧАТЬ