Название: Czerwona kraina
Автор: Joe Abercrombie
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788366409873
isbn:
– Zysk można policzyć.
– Oraz zważyć, poczuć i obejrzeć pod światło – dodał kapitan Brachio, delikatnie masując się po pojemnym brzuchu.
– Logicznym rozwinięciem tego argumentu – Cosca podkręcił nawoskowane końcówki wąsów – byłoby twierdzenie, że wszystkie szlachetne ideały są nic niewarte.
Lorsen zadrżał z obrzydzenia.
– Nie zniósłbym życia w takim świecie.
Stary się wyszczerzył.
– A jednak jakoś pan w nim żyje. Czy Jubair jest na miejscu?
– Już niedługo – stęknął Brachio. – Czekamy na jego sygnał.
Lorsen wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Tłum szaleńców czekający na sygnał najbardziej szalonego z nich.
* * *
– Jeszcze nie jest za późno. – Sufeen mówił cicho, żeby pozostali go nie usłyszeli. – Moglibyśmy to powstrzymać.
– Dlaczego mielibyśmy to robić? – Jubair dobył miecza, zobaczył strach w oczach Sufeena i poczuł litość oraz pogardę. Strach rodzi się z arogancji. Z wiary, że nasz los nie jest wolą Boga i może zostać zmieniony. Ale niczego nie da się zmienić. Jubair zaakceptował to wiele lat temu. Od tamtej pory on i strach byli dla siebie obcy. – Przecież tego pragnie Bóg.
Większość ludzi nie chciała dostrzec prawdy. Sufeen patrzył na niego jak na szaleńca.
– Po co Bóg miałby pragnąć kary dla niewinnych?
– To nie my osądzamy, kto jest niewinny. Poza tym, człowiek nie potrafi przejrzeć zamysłu Boga. Jeśli On zechce kogoś ocalić, wystarczy, że odwróci moje ostrze.
Sufeen powoli pokręcił głową.
– Jeśli to jest twój Bóg, to ja w Niego nie wierzę.
– Co byłby z niego za Bóg, gdyby twoja wiara mogła cokolwiek zmienić? Albo moja lub kogokolwiek innego? – Jubair uniósł ostrze, patrząc na plamki słonecznego blasku lśniące w licznych wyszczerbieniach i rysach na długiej, prostej krawędzi. – Jeśli nie będziesz wierzył w ten miecz, on i tak cię uderzy. To Bóg. Niezależnie od wszystkiego, każdy z nas chodzi Jego ścieżkami.
Sufeen ponownie pokręcił drobną głową, jakby to mogło cokolwiek zmienić.
– Jaki kapłan cię tego nauczył?
– Zobaczyłem, jak działa świat, i sam osądziłem, co jest prawdą. – Obejrzał się przez ramię na swoich ludzi zbierających drewno, zbroje i broń, z entuzjazmem przygotowujących się do pracy. – Jesteśmy gotowi do ataku?
– Byłem tam. – Sufeen wskazał przez zarośla w stronę Uczciwości. – Mają trzech konstabli, z czego dwaj to idioci. Nie jestem pewien, czy tak zdecydowane działania jak szturm są konieczne.
Rzeczywiście, miasteczko było słabo bronione. Kiedyś otaczało je ogrodzenie z nierównych pali, ale zostało częściowo zburzone, żeby umożliwić miastu rozrost. Dach drewnianej wieży strażniczej porastał mech, a ktoś przywiązał do jednego ze wsporników sznur z praniem. Duchy już dawno wygnano z tej okolicy i mieszkańcy najwyraźniej nie spodziewali się innych zagrożeń. Wkrótce mieli się przekonać, jak bardzo się mylili.
Jubair ponownie przeniósł wzrok na Sufeena.
– Mam dosyć twojego marudzenia. Daj sygnał.
W oczach zwiadowcy kryły się niepewność i rozgoryczenie, ale wykonał rozkaz. Wziął lusterko i doczołgał się do skraju lasu, żeby wysłać sygnał do Coski i pozostałych. Tak było dla niego najlepiej. Gdyby się sprzeciwił, Jubair zapewne by go zabił i miałby słuszność.
Kapitan odchylił głowę i uśmiechnął się do błękitnego nieba przez czarne gałęzie i czarne liście. Mógł zrobić wszystko i miałby rację, ponieważ uczynił sam siebie marionetką Bożego planu i w ten sposób się wyzwolił. Jedyny wolny otoczony przez niewolników. Był najlepszym człowiekiem w Bliskiej Krainie. Najlepszym człowiekiem w Kręgu Świata. Nie bał się, ponieważ Bóg był z nim.
Bóg był wszędzie i zawsze.
Jak mogłoby być inaczej?
* * *
Sprawdzając, czy nikt na niego nie patrzy, Brachio wyciągnął medalion z kieszeni koszuli i go otworzył. Dwa malutkie portrety były pokryte pęcherzykami i wyblakłe, tak że ktoś inny zobaczyłby na nich tylko niewyraźne smugi, ale Brachio wiedział, kogo przedstawiają. Delikatnie dotknął opuszkami obu twarzy, które w jego myślach były takie same jak w dniu, w którym wyjechał, tak dawno temu – miękkie, idealne i uśmiechnięte.
– Nie martwcie się, dzieciaczki – odezwał się czułym głosem. – Niedługo wrócę.
Mężczyzna musi wybrać to, co ważne, a całą resztę rzucić psom. Jeśli będzie się wszystkim zamartwiał, niczego nie osiągnie. Brachio jako jedyny w całej Kompanii miał nieco oleju w głowie. Dimbik był mizdrzącym się smutasem. Jubair postradał rozum. Pomimo całego kunsztu i sprytu, Cosca był marzycielem – dowodziły tego te bzdury z biografem.
Brachio był z nich najlepszy, ponieważ wiedział, kim jest. Żadnych szlachetnych ideałów, żadnych wielkich iluzji. Był rozsądnym człowiekiem o rozsądnych ambicjach, który robił to, co musiał, i był z tego zadowolony. Liczyły się dla niego tylko jego córeczki. Nowe sukienki i dobre jedzenie, dobre posagi i dobre życie. Lepsze niż piekło, którego on sam doświadczył...
– Kapitanie Brachio! – Ryk Coski, donośny jak zawsze, wyrwał go z zamyślenia. – Jest sygnał!
Brachio zatrzasnął medalion, otarł wilgotne oczy grzbietem zaciśniętej dłoni i wyprostował bandolier z nożami. Cosca wsunął but w strzemię, po czym podskoczył jeden, dwa, trzy razy, przytrzymując się pozłacanego łęku siodła. Zrównał się z nim wytrzeszczonymi oczami, po czym znieruchomiał.
– Czy ktoś mógłby...?
Sierżant Przyjazny wsunął dłoń pod tyłek generała i bez wysiłku podrzucił go na siodło. Stary przez chwilę starał się odzyskać oddech, po czym z trudem wyciągnął ostrze z pochwy i uniósł je wysoko nad głowę.
– Dobądźcie mieczy! – Zawahał się. – Albo tańszej broni! Zróbmy... coś dobrego!
Brachio wskazał grzbiet wzgórza i wrzasnął:
– Jazda!
Z donośnym okrzykiem pierwszy szereg jeźdźców popędził konie i pomknął przed siebie, wyrzucając w górę fontanny piachu i suchej trawy. Cosca, Lorsen, Brachio i pozostali, jak przystało na dowódców, СКАЧАТЬ