Kurier z Teheranu. Wojciech Dutka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kurier z Teheranu - Wojciech Dutka страница 4

Название: Kurier z Teheranu

Автор: Wojciech Dutka

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-66503-29-8

isbn:

СКАЧАТЬ – Pana zadaniem jest zabezpieczyć listę naszych agentów u Sowietów przed Niemcami.

      Po chwili zawahania pułkownik dodał:

      – I nie tylko przed nimi. Przed każdym. Tego nikt nie może już zobaczyć. Pan jest ostatnim człowiekiem, który widzi te materiały jako „tajne specjalnego znaczenia”.

      – Od kiedy mam zacząć?

      – Od zaraz. Proszę zapoznawać się z tymi materiałami wyłącznie tutaj. Może pan to zrobić w moim gabinecie. Nie wolno ich kopiować i nie wolno o nich mówić z nikim nieupoważnionym.

      I tak Mokrzycki zasiadł do lektury. Wszedł tego dnia w posiadanie największych tajemnic polskiego wywiadu w Związku Radzieckim. Kilka nazwisk polskich agentów było naprawdę zaskakujących. Stał się jednym z niewielu ludzi mających wiedzę tajną, specjalnego znaczenia, oddanych do dyspozycji naczelnego wodza. Po lekturze tych teczek Mokrzycki uznał, że polski wywiad naprawdę miał być z czego dumny. Postanowił nauczyć się na pamięć prawdziwych danych kontaktowych kilku osób w Moskwie, tych najważniejszych. Miał wrażenie, że mogą mu się przydać już wkrótce.

       *

      W dniu 15 sierpnia 1939 roku po południu w Belwederze odbyła się ostatnia[2] nadzwyczajna promocja oficerska, w której wziął udział sam prezydent Ignacy Mościcki. Promowano w trybie nadzwyczajnym kilku podoficerów rezerwy, już zmobilizowanych, w tym pilotów, kawalerzystów oraz podchorążego Mokrzyckiego.

      Ceremoniał wzorowano na pasowaniu na rycerza, a po złożeniu przysięgi prezydent Rzeczypospolitej dotknął szablą ramienia każdego z pasowanych. Mokrzycki odebrał swój patent oficerski. W uroczystości wzięli udział minister Beck, pułkownik Smoleński oraz żona Antoniego wraz z synkiem i rodzicami. Był to jeden z najprzyjemniejszych dni, jakie razem przeżyli. Po uroczystości Mokrzycki zaprosił wszystkich znajomych na obiad do Hotelu Europejskiego, gdzie podawano znakomite cielęce zrazy. Beck wymówił się obowiązkami, ale w obiedzie wzięli udział pułkownik Smoleński i znajomi z Dwójki.

      Teść, profesor Skirmunt, pękał z dumy, a Monika poczuła wielki szacunek do męża. Teraz dobitnie zdała sobie sprawę, że w wywiadzie był naprawdę kimś.

      Mokrzycki jadł mało i pił niewiele. Później, gdy wspominał ten dzień, wspaniały obiad i swoją rodzinę, myślał: Jakie to miłe złudzenie.

       *

      Dwudziestego sierpnia Mokrzycki postanowił wyrwać się z domu. Monika nie zadawała pytań. Uczyła się kochać męża takim, jaki był. Mundur polskiego oficera budził powszechny szacunek i podziw. Wszyscy czuli, że wojna zbliża się szybkimi krokami, i ludzie chwytali się każdej iskry nadziei. Mokrzycki wiedział, gdzie znajdzie pocieszenie. Skierował się na ulicę Tłomackie, w okolice synagogi warszawskiej. Polscy Żydzi, widząc umundurowanego oficera, z szacunkiem się rozstąpili, ale Mokrzycki nie zwracał na nich uwagi – kierował się w jedno miejsce, do kobiety, która go kochała, a którą on porzucił.

      Golda Cwajnblum teraz nazywała się Szaffer i pracowała w żydowskim teatrze. Jej pasją były współczesne sztuki teatralne pisane w języku jidysz dla publiczności żydowskiej. W II Rzeczypospolitej istniało kilkaset gazet i periodyków w języku jidysz lub hebrajskim; był to mikroświat, który za chwilę miał przestać istnieć. Mokrzycki już raz odczuł taką nostalgię – gdy w 1936 roku przechadzał się z Teo po ulicach Sewilli. Zawsze tęsknił za Goldą, którą na swój sposób kochał, choć inaczej niż Teo i żonę. Tę ostatnią zresztą dopiero uczył się szanować.

      Nie miał kłopotu z odnalezieniem Goldy. Gdy go ujrzała, uśmiechnęła się. Przeprosiła osoby zgromadzone w teatrze i podeszła do niego.

      – To ty – powiedziała, jak gdyby zakończyli rozmowę wczoraj, choć nie widzieli się od 1938 roku, od drugiego wyjazdu Mokrzyckiego do Hiszpanii.

      – Musiałem cię zobaczyć.

      Golda obdarzyła go smutnym uśmiechem.

      – Wyglądasz w tym mundurze tak pociągająco, że mam ochotę cię pocałować, mój mesjaszu – powiedziała. – Ale nie wolno mi tego uczynić. Nam, Żydom, nie wolno okazywać miłości do polskiego hrabiego.

      Mokrzycki wiedział, że nie należy do jej świata, wiedział też, że ona go na swój sposób miłuje, dlatego wybaczał jej dużo więcej niż innym. Polacy i Żydzi, choć żyli w jednym kraju, trwali obok siebie w coraz wyraźniejszej wrogości. Narzucona opinii publicznej przez obóz narodowy i sympatyzującą z nim część sanacji, z pułkownikiem Adamem Kocem na czele, antysemicka retoryka przybierała smutne, a czasem wręcz ohydne formy, jak numerus clausus na Uniwersytecie Warszawskim. Tu i ówdzie w gazetach pisano o przymusowej emigracji Żydów na Madagaskar. Ale Mokrzycki w mundurze oficera Wojska Polskiego miał w poważaniu te antysemickie nastroje polskiej ulicy.

      – Chodźmy gdzieś – zaproponował.

      Golda zgodziła się chętnie. Wziął ją pod rękę i polski oficer, ziemianin, oraz Żydówka ruszyli razem przed siebie, jak gdyby groźba zza zachodniej granicy wcale nie istniała. Oni dwoje rozumieli się doskonale i szanowali swoją inność.

      – Bylibyśmy wspaniałym małżeństwem, nie sądzisz? – zapytał Goldę Mokrzycki, idąc w stronę Marszałkowskiej.

      Golda uśmiechnęła się.

      – To przyjemne złudzenie, nieprawdaż, mój mesjaszu?

      – Nadzwyczaj przyjemne – odparł Mokrzycki.

      – Ja gotowałabym koszerne jedzenie, a ty zabierałbyś mnie do kościoła, wywołując zgorszenie swoich bigotów.

      Szli tak, przekomarzając się i nie zwracając uwagi na nikogo poza sobą nawzajem. W jeden z tych ostatnich sierpniowych dni jeszcze cieszącej się pokojem Warszawy Mokrzycki zabrał Goldę do najlepszej restauracji w mieście – Savoy na ulicy Nowy Świat, pod numerem pięćdziesiątym ósmym. Elegancki lokal przeznaczony dla bardzo dobrze sytuowanych. Mokrzycki zawsze miał ze sobą w gotówce dwieście złotych i to pozwoliło im spędzić razem ostatni przed wojną wieczór. Wybrali rosół z litewskimi kołdunami, na przystawkę karasie w śmietanie (zupełnie niekoszerne), a na główne danie sandacza z sosem miodowo-cytrynowym. I naturalnie butelkę przedniego miodu pitnego. Bo jeśli żyć, to ze smakiem! Zjedli pierwszorzędną wieczerzę.

      Golda wyczuwała, że Antoni zabrał ją na kolację nieprzypadkowo.

      – Czy znów wyjeżdżasz?

      – Tak. Na razie do Lublina, ale nie wiem, kiedy znów się zobaczymy – odparł Mokrzycki.

      Zabrzmiało to jak pożegnanie. Nie mógł jej powiedzieć niczego o swojej misji.

      – Staram się zrozumieć. Od twojego powrotu z Hiszpanii nie rozmawialiśmy...

      – To było i jest dla mnie bardzo trudne.

      – Czy odnalazłeś go?

      Mokrzycki westchnął i popatrzył jej w oczy. Nie mieli przed sobą tajemnic, jeśli chodziło o miłość. Pojęła bez słów.

      – Przykro mi, kochanie. Naprawdę.

СКАЧАТЬ