Podejrzany. Fiona Barton
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podejrzany - Fiona Barton страница 20

Название: Podejrzany

Автор: Fiona Barton

Издательство: PDW

Жанр: Современные детективы

Серия: Kate Waters

isbn: 9788380157309

isbn:

СКАЧАТЬ możesz rozmawiać?

      – Nie bardzo. Jestem w szpitalu.

      – Jezu, przepraszam. Miałeś jakiś wypadek?

      – Nie. To Eileen. Słuchaj, oddzwonię później.

      – Jasne.

      I się rozłącza.

      Powoli wybieram numer O’Connorów, ćwiczę swoją kwestię, która zależy od tego, jakimi słowami rozpoczną rozmowę po odebraniu telefonu.

      „Jeśli Lesley powie coś w rodzaju: »Dzień dobry, Kate, ale z ciebie ranny ptaszek«, udam, że tak tylko się melduję, zanim wyjdzie do pracy. Wspomnę, że słyszałam o jakichś wydarzeniach w Bangkoku, namówię ją, żeby zadzwoniła do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jeśli będzie zapłakana…”

      Odzywa się obcy głos. Starsza kobieta. Przez chwilę wydaje mi się, że pomyliłam numer.

      – Przepraszam, chciałam rozmawiać z Lesley, ale to chyba pomyłka.

      – To ja – odpowiada Lesley. „Już wie”. – Jest tu policja, Kate. Mówią, że był jakiś pożar w Bangkoku, znaleziono dwa ciała. Ale nie są pewni, czy to one. Podobno na dziewięćdziesiąt procent. Więc jest jeszcze szansa. Możliwe, że będą musieli wykorzystać dokumentację medyczną i dentystyczną. – Głos załamuje jej się na ostatnim słowie, próbuję coś powiedzieć, jakoś ją pocieszyć.

      – Strasznie mi przykro, Lesley. Naprawdę miałam nadzieję…

      – Wszyscy mieliśmy. Dzisiaj tam lecimy. Muszę lecieć, Kate. Żeby mieć pewność. I przywieźć ją do domu, jeśli to ona…

      Terry po cichu upaja się wieścią, że tak wcześnie trafiła mu się sensacja na pierwszą stronę.

      – Kurwa! – Takie hiperbole nie są w jego stylu. – Rodziny już wiedzą? Rozmawiałaś z nimi?

      – Tak.

      – Super, to szybko wrzucaj tekst, zanim inni nas ubiegną. A potem do mnie zadzwoń.

      Kiedy w końcu wyczerpuje mi się cierpliwość i dzwonię do Boba Sparkesa, nie wspomina ani o Eileen, ani o szpitalu.

      – Przepraszam za to wcześniej, Kate. Słyszałaś już?

      – Tak, dzwonił do mnie nasz człowiek z Bangkoku.

      – No tak. My dowiedzieliśmy się w nocy, wysłałem Salmond, żeby powiedziała rodzinom. Chyba ciągle u nich jest. Byli na to zupełnie nieprzygotowani. Zresztą jak my wszyscy.

      – Wiem, dzwoniłam przed chwilą do Lesley i ledwo rozpoznałam jej głos. Właśnie złożyłam artykuł.

      – Już? To jeszcze niepotwierdzone informacje, Kate. Trzeba dokonać formalnej identyfikacji zwłok.

      – Wiem, wiem. Sformułowałam tekst bardzo ostrożnie. Ale to one, nie?

      – Wydaje mi się, że istnieje takie prawdopodobieństwo – odpowiada z namysłem.

      – Na miłość boską, Bob, nie będę cię cytować. Tak czy inaczej rodziny nie zamierzają czekać – dodaję. – Dziś wieczorem lecą na miejsce.

      „I ja też”.

      – Nina załatwi wam bilety – mówi Terry, wychodząc z gabinetu naczelnego ze zgodą na nasz wyjazd.

      – Dzięki, Terry – odpowiadam, szarpiąc się z szufladą w biurku, w której mam spakowaną torbę na krótkie wyjazdy.

      – Zbieraj się. Dział foto próbuje namierzyć Micka, a u nas tu na miejscu sprawą zajmie się Joe.

      Joe aż podskakuje, ale próbuje ukryć podniecenie.

      „Uczy się – myślę. – Nie opłaca się sprawiać wrażenia zbyt chętnego”.

      Mój młody podopieczny krzywi się jak stary wyjadacz i mruczy pod nosem:

      – Podzwonię, gdzie trzeba.

      – Dzięki, Joe – mówię. – Wszystko, czego się dowiedziałam od Dona i Lesley, jest w dokumentacji i na naszej stronie. Dzwoniłam do niej znowu, ale są z Malcolmem zajęci, pakowanie i tak dalej, więc musisz pogadać z Dannym, to ich syn. To on prowadzi tę stronę na Facebooku.

      – Już się robi – rzuca Joe, notując numer Danny’ego. – Żałuję, że z wami nie jadę.

      Dotychczas wysłano go na tylko jeden zagraniczny wyjazd służbowy, do „dżungli” w Calais, gdzie rozmawiał z uchodźcami. „Na wycieczki szkolne jeździłem dalej” – marudził potem. „Nikogo nigdzie nie wysyłają, Joe. Nie bierz tego do siebie. To kwestia pieniędzy – tłumaczyłam cierpliwie. – Dawniej ciągle gdzieś lataliśmy, ale teraz księgowość pyta: po co płacić za bilety, skoro wszystko da się załatwić przez internet? Podróżuję tak rzadko, że lada chwila spadnę na niższy poziom w programie lojalnościowym linii lotniczych”.

      – Następnym razem – mówię mu teraz i wychodzę, czując, jak całą redakcję zalewa fala adrenaliny wywołanej potencjalną sensacją, i to w sierpniu. Przed windą dzwonię jeszcze do Steve’a.

      – Jadę do Bangkoku, kochanie – mówię. – Na dziewięćdziesiąt procent to te dwie zaginione Brytyjki zginęły w pożarze. Rodziny muszą dokonać identyfikacji.

      – Wiedziałem, że tak to się skończy – narzeka Steve. – Zawsze to samo, psiakrew. Jak tylko kupię na coś bilety. Mieliśmy iść dziś na tę sztukę z Davidem Tennantem.

      – Przepraszam, Steve. Idź z jakimś kolegą z pracy. O, weź Henry’ego. Słuchaj, to naprawdę ważna sprawa, a ich rodzice też dziś lecą. Muszę jechać.

      – No trudno, zadzwoń, jak dotrzesz.

      – Oczywiście. Aha, Steve, mógłbyś spłacić kartę kredytową? I miałam załatwić odbiór tej starej lodówki, numer leży na górze.

      – Dobra, dobra. To ile cię nie będzie?

      – Trudno powiedzieć. Parę dni… góra tydzień.

      Słyszę głębokie westchnienie męża.

      – Wiem, że to wkurzające, ale zgłosiłam się do wyjazdu, żeby spróbować skoczyć na Phuket. Z Bangkoku to tylko półtorej godziny samolotem. Chcę poszukać Jake’a i namówić go na powrót do domu.

      – Aha. Bardzo miły pomysł. Ale nie rób sobie nadziei, Katie. To dorosły człowiek, a nie mały chłopiec. Słuchaj, muszę wracać do pracy. Spokojnego lotu. I zadzwoń!

      W drodze na lotnisko siedzę bez słowa w taksówce, oglądając zdjęcia Jake’a w komórce i wyobrażając sobie jego zdumienie, kiedy pojawię się w tym jego rezerwacie. „Jeśli w ogóle go znajdę”. Ale odrzucam tę myśl. Skupiam się na tym, jak będzie się śmiać, a ja płakać, kiedy się zobaczymy. Mam nadzieję, że tak to będzie wyglądać.