– Będzie pani sama? – pyta pani Bray.
– Mogę być, jeśli tak pani woli – odpowiadam.
Gdy już mnie wpuści, spróbuję ją przekonać, że będzie lepiej dla niej, jeśli zgodzi się wystąpić przed kamerą. Ta historia powinna zostać opowiedziana z jej punktu widzenia. Ja się zgodziłam. Nie zadziałało, ale nie żałuję, że spróbowałam.
– Zgoda – mówi pani Bray po długim milczeniu. – Czy może pani przyjść o trzeciej?
***
Państwo Brayowie mieszkają w trzypiętrowym domu przy przecznicy Kilburn High Road. Na chodniku, zgodnie z moimi przewidywaniami, kłębi się tłumek dziennikarzy i fotografów, powodując o wiele za dużo hałasu i zamieszania. Przeciskam się obok nich, zadowolona, że to właśnie ze mną matka Charlotte zgodziła się spotkać. Ignoruję pytania i okrzyki, podchodzę do frontowych drzwi, naciskam dzwonek i wstrzymując oddech, czekam.
Pani Bray otwiera po kilku sekundach. Ma opuchnięte oczy i zaczerwienione policzki. Jest młodsza, niż oczekiwałam, ma jakieś czterdzieści pięć lat, ale tego rodzaju nieszczęście postarza, jak gdyby czas przewijał się na fast forward, więc wiem, że czuje się o wiele starzej.
– Simone? – Cichy głos pasuje do jej kruchej postaci.
Pani Bray jest bardzo szczupła i zastanawiam się, czy to jej normalna figura, czy zmizerniała tak po zniknięciu córki. Jasnobrązowy kolor włosów dobrze maskuje odrobinę siwizny, której nie miała zapewne siły ukryć pod farbą. Ma na sobie szary sweter i szarą spódnicę za kolana; ten dobór kolorów wcale mnie nie dziwi.
Nie czeka na moją odpowiedź, wciąga mnie do środka i zamyka drzwi.
– Nie zostawiają nas w spokoju, odkąd odnaleziono torebkę Charlotte. Przedtem, zaraz po jej zniknięciu, nas nie nękali, ale teraz… Na pewno wszyscy mają nadzieję, że Charlotte nie żyje. To o wiele bardziej podniecająca wiadomość, czyż nie? – mówi, ocierając łzy. – Przepraszam. Niech pani wejdzie do środka.
Prowadzi mnie do kuchni, pytając, co wolę, herbatę czy kawę.
– Cokolwiek pani sobie robi – odpowiadam, pamiętając, że w takiej sytuacji nawet tak drobna czynność jak przygotowanie napoju stanowi wielki wysiłek.
– No to herbatę.
Otwiera szafkę, wyjmuje kubki, pstryka włącznikiem czajnika. Jej ruchy są powolne, mechaniczne, jak gdyby kontrolowało ją coś z zewnątrz.
Rozglądam się po kuchni i myślę o Grace. Wczoraj robiła to samo u nas w domu. Ciekawa jestem, co teraz się z nią dzieje, czy siedzi na wykładzie i nie może się skupić, bo myśli o mnie i denerwuje się, co wykaże analiza DNA? A może coś kombinuje? Wciąż nie w pełni wierzę w jej wczorajsze rewelacje. I nie dostałam jeszcze esemesa z numerem jej nowej komórki.
– Jest mi ogromnie przykro, to musi być dla państwa bardzo ciężkie – mówię, z powrotem koncentrując się na nieszczęśliwej kobiecie. – Może pozwoli pani, że ja przygotuję herbatę?
– Nie, nie, dam sobie radę. Mam na imię Tamsin.
– Będziemy tylko we dwie? – pytam nieco zdziwiona, bo wiem, że ma męża.
W domu jest jednak zupełnie cicho.
Tamsin wkłada do kubków torebki herbaty.
– Tak, niestety, Elliott poszedł na policję. Może dowie się czegoś więcej. Wariujemy od tego. Czujemy się tacy… bezradni. No bo co ona robiła we wschodniej dzielnicy? Nikogo tam nie zna! – Odwraca się w moją stronę. – Po prostu nie wiem, co myśleć. Też się tak czułaś? Ledwo mogę sobie wyobrazić, przez co przeszłaś, przecież twoja córka była maleńka. Ale dla mnie Charlotte to też moja mała córeczka, choć teoretycznie jest dorosła.
Przysuwam się do niej i kładę jej dłoń na ramieniu. Podnoszę głos, bo czajnik zaczyna głośno bulgotać.
– To jest straszne bez względu na ich wiek. Ta niepewność, prawda? Ta niewiedza. I tak jak powiedziałaś, bezradność.
Przez chwilę milczymy. Każda rozpamiętuje własne troski. W końcu Tamsin podaje mi kubek.
– Przejdźmy do salonu, tam będzie nam wygodniej.
Poducha na kanapie jest tak miękka, że zapadam się w nią i gwałtownie staram się odzyskać równowagę, o mały włos nie rozlewając herbaty. Mam nadzieję, że Tamsin nic nie zauważyła. Zaczynam od pytań, na które odpowiedzi już znam. Lata prowadzenia wywiadów nauczyły mnie, że to rozluźnia rozmówcę, a przy tym pokazuje mi, do jakiego stopnia jest ze mną szczery.
– Charlotte mieszka tu z wami?
Tamsin potakuje.
– Nie miałaby za co się wyprowadzić – dodaje. – Jeszcze nie zdecydowała, co chce robić w życiu.
Po policzku spływa jej łza.
Wiem, że to dla niej trudne, że będzie zdolna się skupić wyłącznie na odnalezieniu torebki Charlotte, ale potrzeba mi dodatkowych informacji.
– A więc studiuje? A może pracuje?
– Pomaga w naszym salonie kosmetycznym dla psów. Ale chyba nie widzi w tym swojej przyszłości. To zajęcie tylko do czasu, aż zdecyduje, kim chce zostać.
Odruchowo porównuję Charlotte do Grace, która, chociaż młodsza od niej, wydaje się już pewna swojej drogi życiowej.
– Rozumiem, że to dla ciebie bolesne, ale opowiedz mi, proszę, o waszym ostatnim spotkaniu.
Oto właśnie jedna z najbardziej dręczących rzeczy: świadomość, że widziało się swoje dziecko po raz ostatni, nie wiedząc, że się go już więcej nie zobaczy. Że nie zwróciło się uwagi na ten święty moment rozstania.
Tamsin pochyla się do przodu, stawia kubek na stoliku i zamiast oprzeć się z powrotem o poduchę, kuli się i kładzie łokcie na kolanach.
– W ciągu tych paru tygodni już tyle razy o tym opowiadałam, ale wcale nie robi się łatwiej.
– Wiem. Bardzo mi przykro.
– Nie, nie – odpowiada. – To jest ważne. Muszę dbać, żeby ludzie nie zapominali o Charlotte, prawda? Tak nam doradzała funkcjonariuszka policji do spraw kontaktów z rodzinami ofiar. No więc była sobota wieczór. Charlotte cały dzień chodziła jakaś podenerwowana. Wtedy tego nie widziałam, ale teraz, kiedy o tym myślę, jest to dla mnie oczywiste. Na niczym nie mogła się skupić. Miałam wtedy nową komórkę i Charlotte pomagała mi z ustawieniami, ale była roztargniona. Zazwyczaj takie techniczne rzeczy świetnie jej idą, ale tym razem wydawało mi się, że to grzebanie w komórce СКАЧАТЬ