Dziedzictwo. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 6

Название: Dziedzictwo

Автор: Graham Masterton

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия: horror

isbn: 9788380629271

isbn:

СКАЧАТЬ Ricky. Będzie dentystą”. Miewałem nocne koszmary o mokrych, śliniących się gębach i dentystycznych metalowych świdrach, które zgniatały mnie niczym szczypce homarów.

      Marzenia o stomatologii skończyły się, kiedy mój ojciec umarł na raka płuc w 1958 roku. Po jego śmierci matka zrobiła się przewrażliwiona i nieznośna i pewnie gdybym oznajmił jej, że chcę się przyłączyć do cyrku jako pomocnik połykacza ognia, powiedziałaby, jak sądzę: „Tak, tak, mój drogi. Zrób, jak chcesz”, i dałaby mi dolara na benzynę. Przedryfowałem przez średnią szkołę, grając średnio w futbol, źle w bejsbol i jeszcze gorzej na pianinie. Umawiałem się na randki z ładnymi dziewczętami, które miały na głowach końskie ogony, a na twarzach pryszcze. Ale wówczas wszyscy mieli pryszcze.

      Jedynym nauczycielem, którego naprawdę bardzo lubiłem, był młody facet nazwiskiem Panov. Mówił z węgierskim akcentem i uczył prac ręcznych. Jego rodzina przyjechała do Kalifornii z Europy tuż po drugiej wojnie światowej, przywożąc ze sobą sporo swoich starych mebli i obrazów. Od czasu wojny jego ojciec stracił większość pieniędzy w operacjach giełdowych i Panovowie mieszkali w maleńkim, nędznym domku w zachodnim Hollywood. Pewnego dnia Panov zabrał mnie do siebie do domu na borscht i wewnątrz tej małej, kiepskiej chatki odkryłem królestwo antyków. Stoły, szafy, komody, lustra, krzesła – zawartość pałacu o siedmiu sypialniach wtłoczona do trzypokojowej chatynki. Spędziliśmy całe popołudnie, krążąc wśród tych wspaniałości, a Panov opowiadał mi o sekretach osiemnastowiecznych połączeń desek, tłumaczył cuda intarsji i zachwycał się oparciami krzeseł.

      Kiedy pojawiłem się w tym domu, lubiłem Panova jako przyjaciela i jako nauczyciela. Gdy wyszedłem pięć godzin później, stwierdziłem, że stał się dla mnie jeszcze kimś więcej. Był moim natchnieniem, moim mentorem. Pokazał mi nowy świat, z którego istnienia nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy, a który uznałem za najbardziej podniecający i najpiękniejszy, jaki można sobie wyobrazić. Po skończeniu szkoły zacząłem studia na wydziale sztuk pięknych uniwersytetu stanowego w Los Angeles. Uczyłem się o Chippendale’u i Sheratonie, zgłębiałem Hepplewhite’a i Gillowa. Potrafiłem odróżnić drewno szlachetne od surowca gorszego gatunku, podpórki od listew poprzecznych, frety (wypukłe ozdoby o wzorze prostokątnym) od fryzów.

      Poznałem też wówczas Sarę. Była wysoka, prawie piękna i wydawała się nie do zdobycia. Miała długie, lśniące blond włosy rozwiewające się w kalifornijskim słońcu wokół głowy jak złote nici, które przędła młynareczka w Rumpelstilzchen braci Grimmów, i oczy w kolorze leszczyny. Wpadłem teraz w ton romantyczny, ale Sara była właśnie tą jedyną osobą, która sprawiła, że czułem w ten sposób. Specjalizowała się w historii renesansu i dlatego właśnie przyłączyła się do mojej grupy. Czasem mrugałem do niej przez salę wykładową – poważne, wyraźne, dwuznaczne perskie oko, prawdziwe fundamenty uczucia – a ona zadzierała nos i lekceważyła mnie. Mój najlepszy przyjaciel, Carl Watkins, powiedział mi, że tracę czas. Sara Horton, stwierdził, jest typowym przypadkiem oziębłej, bogatej dziewczyny, jakich mnóstwo poznaliśmy od czasu szkoły średniej.

      Carl miał w pewnej mierze rację. Byłem jednak przekonany, że zachowanie Sary wynikało raczej z nieśmiałości niż z zarozumialstwa. Podejrzewałem to od momentu, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy idącą przez kampus z książkami trzymanymi przy piersi. Usta miała wydęte w modnej wówczas minie Brigitte Bardot, długie nogi ledwo przykrywała jasnoniebieska spódniczka mini. Powiedziała mi później, że zwykła sobie wyobrażać, iż właśnie gra we francuskim filmie.

      Po dwu czy trzech miesiącach zniecierpliwiłem się sposobem, w jaki konsekwentnie mnie lekceważyła i zadzierała nosa. Co o mnie myślała? Że jestem trędowaty czy co? Złapałem więc kierownicę obiema rękami i szaleńczo, ale z wyrachowaniem, tuż za bramą kampusu trzepnąłem w tył jej lśniącego, ognistoczerwonego kabrioletu Ford Mustang. Krzyczała na mnie przez prawie piętnaście minut. Jakim to nieuważnym jestem kretynem! Jak mogłem to zrobić?! Ludziom takim jak ja powinno się odbierać prawo jazdy, a ich samochody zamykać. Zacząłem ją przepraszać. Nie były to zwykłe przeprosiny, ale przeprosiny uroczyste i bezwarunkowe. Powiedziałem, że jedynym powodem, dla którego stuknąłem jej auto, było to, iż nie byłem w stanie oderwać oczu od jej pięknych włosów. Obiecałem zapłacić z mojego stypendium za wszystkie naprawy w warsztacie, a wtedy uspokoiła się i lekko uśmiechnęła. Wkrótce po tym, jak się lekko uśmiechnęła – skoro tylko wyniosła Sara Horton naprawdę się uśmiechnęła – nastąpiły dwa szalone, słoneczne lata narzeczeństwa, z winem o nazwie Paul Mason, z koncertami Boba Dylana i paleniem trawy. Później był ślub jak z obrazka – w domu jej rodziców w Pasadenie, z białym tortem i czarnymi cadillacami, ze szlochającymi ciotkami, orchideami i sympatycznym czekiem od papciów, który miał mi pomóc wystartować w interesie z antykami. Papciowie, jak się okazało, posiadali pół Seal Beach – tę połowę, na której znajdowała się ropa.

      Poczułem się, jak gdybym zagrał o wszystko i wygrał. Rancho Santa Fe znaleźliśmy w pewien wiosenny weekend, kiedy przejeżdżaliśmy przez okolice San Diego. Mijaliśmy małe, wymuskane osiedle wtulone we wzgórza o barwie piasku, około siedmiu mil w głąb lądu od wybrzeża Pacyfiku przy Solana Beach. Osiedle miało jedynie z pół tuzina ulic – schludnych, oświetlonych słońcem małych alejek z nazwami, takimi jak: Paseo Delicias albo La Flecha. Były tam dwa sklepy, stacja benzynowa, urząd pocztowy i elegancka restauracja, gdzie, jak wkrótce przekonaliśmy się, można zasiąść w kosztownym meksykańskim wnętrzu, zjeść sałatkę, rybę i gâteaux i porozmawiać o kłopotach, jakie miało się ze swoim dekoratorem wnętrz. Gospoda znajduje się przy końcu głównej ulicy, na wpół ukrytej wśród drzew eukaliptusowych, gdzie starsi mieszkańcy grają na trawnikach w bowls albo kryją twarze w „Los Angeles Sunday Times” i wygrzewają w słońcu swoje brzuchy.

      W normalnych okolicznościach Rancho Santa Fe byłoby dla nas zbyt ustronne. Wypoczywał tu na starość Victor Mature i w okolicy nie można było znaleźć spokojniejszego miejsca. Sara oczekiwała wtedy pierwszego dziecka i nasz lekarz rodzinny ostrzegł ją, żeby się oszczędzała. Co więcej, można było kupić sklep z antykami na środku głównej ulicy, w zacienionym i sympatycznym małym zaułku, i jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie idealne miejsce, w którym można by zacząć sprzedawać antyki, to tak właśnie ono wyglądało. Dwa miesiące później wprowadziliśmy się do dwupiętrowego domu z dębowym dachem, stojącego w cytrusowym gaiku jedynie pół mili za miastem, z basenem, werandą i bugenwillią obrastającą dziko cały dach patio. Któregoś dnia, gdy Sara wracała do domu z odwiedzin u przyjaciółki w San Diego, przebiła oponę. Auto zjechało na pobocze, stoczyło się dwadzieścia stóp po nasypie i wylądowało na dachu. Sara straciła wówczas nasze dziecko, dziewczynkę.

      Teraz, w gasnącym świetle niedzielnego popołudnia, siedzieliśmy z Jonathanem pod udającą dżunglę sztuczną strzechą bufetu w rezerwacie dzikich zwierząt. Jonathan, mimo protestów Sary, usiłował schrupać hot doga, na który składał się raczej ketchup niż parówka. Ja popijałem chłodne piwo z wielkiego, papierowego naczynia. Sara zachowywała się bardzo spokojnie i nie tknęła nawet swojej ulubionej cytrynowej herbaty.

      – Co się stało? – spytałem ją zaniepokojony.

      Podniosła oczy i zrobiła minę, która oznaczała: nie wiem, nic. Frędzle „dżungli” rzucały na jej czoło postrzępiony, ruchliwy cień.

      – Nie myślisz chyba ciągle o tym krześle, co? – zacząłem.

      – Dlaczego ten człowiek nie pozwolił mi na nim usiąść, tato? – wtrącił się Jonathan.

      Wyciągnąłem rękę i papierową serwetką starłem plamy ketchupu z jego podbródka.

      – Po СКАЧАТЬ