Название: Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra
Автор: Lucyna Olejniczak
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788381698313
isbn:
Jeśli rzeczywiście tak myślał, to chyba nie mógł się bardziej mylić.
***
– Mamooo! – Nagle rozległ się oburzony głos Emilki.
Dziewczynka wpadła do kuchni, a zaraz potem wbiegł Waldek.
Najwyraźniej znowu się pokłócili.
– Co się znowu stało? – spytała z westchnieniem Weronika.
Wierzchem dłoni wycierała oczy, załzawione od krojenia cebuli.
– Czy wy naprawdę choć przez chwilę nie potraficie grzecznie się bawić?
– Mamo, ale Waldek zniszczył skrzydło motyla, bo specjalnie zaczął nim wywijać!
– Nadal się złościsz na to, że masz być motylem? – zdziwiła się babcia. – Przecież nie musiałeś z tego powodu niszczyć skrzydła.
– To było niechcący. Akurat miałem skrzydło w ręce, kiedy ta głupia wymyśliła nagle, że mam zagrać kangura! I tak mi się jakoś machnęło… Nie złośliwie, tylko akurat w szafę.
Kangur tak ich wszystkich zaskoczył, że zapomnieli zareagować na tę „głupią”.
– Ale dlaczego kangur? – Pierwsza ochłonęła Weronika. – Nie przypominam sobie, żeby nad małym Jezuskiem pochylał się jakiś kangur…
– Mówiąc całkiem szczerze, motyl też w tym układzie wydaje się mocno problematyczny – mruknął Julek ze swojego krzesła, mieszając herbatę. – Chyba że to z jakiejś ewangelii, która nie weszła do biblijnego kanonu. Z apokryfu.
Milka już kilka minut wcześniej zdążyła się zorientować, że jej ukochany pan siedzi na krześle, leżała więc teraz na jego kolanach. Wsparła łebek na dłoni Julka i zamknęła oczy, mrucząc jak silnik syrenki. Nawet krzyki dzieci nie wyrwały jej z tego błogostanu, podniosła tylko uszy. Do hałasów regularnie wytwarzanych przez dzieci zdążyła się już przyzwyczaić, nie traktowała ich jako zagrożenia. Czuła się w tym domu bezpiecznie, co wszyscy uważali za swój sukces.
– Właśnie to jest akopryf, jak powiedział dziadziuś! – podchwyciła Emilka. Próbowała być stanowcza, ale było już widać, jak jej się trzęsie broda i jeszcze chwila, a mała wybuchnie płaczem. – W moim teatrzyku musi być kangur, bo to ja napisałam!
– To najlepsza definicja określenia licentia poetica, jaką do tej pory słyszałem – skomentował Julek. – „Bo to ja napisałam”. Świetnie, mała, brawo. Autorka rządzi.
Ale Emilka zdążyła się już rozpłakać.
Podbiegła do matki i wtuliła buzię w jej spódnicę.
– No już dobrze, kochanie, dobrze. Nie płacz. – Weronika przytuliła dziewczynkę, a babcia natychmiast rzuciła swoje zajęcie i uklękła przed małą. Waldek stał zdezorientowany, gotowy wybuchnąć płaczem razem z siostrą.
– Dobra – mruknął łamiącym się głosem – jak licencja, to ten jeden raz się zgadzam. Ale nie mogę być wszystkim jednocześnie – dorzucił buntowniczo. – Albo kangur, albo motyl.
– To wykreślimy pasikonika – odrzekła Emilka zniekształconym przez spódnicę mamy głosem. – Ale motylek musi zostać.
Ustalono w końcu, że motylek zostaje, tylko dziadek naprawi uszkodzone skrzydło.
– Dobrze, kochani. – Julek uznał, że czas najwyższy się wtrącić. – Kończcie te próby, bo przecież trzeba ubrać choinkę. A! – przypomniał sobie – niech któreś z was zejdzie na dół i zajrzy do skrzynki na listy. Wydaje mi się, że coś tam jest, ale byłem tak obładowany, że nie miałem jak sprawdzić.
Emilka i Waldek zerwali się natychmiast i po chwili wrócili, wymachując w powietrzu kopertami.
– To od cioci Rózi! – zawołał Waldek, odczytawszy nazwisko nadawcy.
– A ta jest do babci, tylko nie wiem skąd. – Emilka spojrzała na niebieską kopertę, oklejoną pięknymi zagranicznymi znaczkami. – Jan Ber… Bernat. Kto to jest, mamo?
– Bernat? – Weronika zrobiła minę świadczącą o tym, że nie bardzo wie, o kogo chodzi, ale Matylda szybko wytarła ręce w fartuch i sięgnęła po list.
– To przecież Jasio, syn dziadka Stefana! – zawołała uradowana. – Patrz, Lulku, to z Wiednia. Właśnie tak się ostatnio zastanawiałam, co u nich słychać i czy wuj jeszcze żyje. Dawno nie było od nich wieści.
– Jakiego dziadka? – Dzieci zrobiły duże oczy i spojrzały na Julka. Znały przecież tylko jednego.
– To mój dziadek – wyjaśniła szybko Matylda. – A właściwie cioteczny dziadek, brat mojej mamy. Chyba opowiadałam wam o nim kiedyś. Nie opowiadałam? Naprawdę?
Spojrzała na rodzinę zaskoczona. Dzieci jednocześnie pokręciły przecząco głowami i tylko Weronice zaświeciły się oczy.
– Tak – przyznała – teraz sobie przypominam. To mnie, mamuś, opowiadałaś o nim w dzieciństwie. Fajna postać.
– No to i wy koniecznie musicie posłuchać, ale nie teraz. Zrobimy sobie taki wspominkowy wieczór podczas Wigilii, dobrze? Dajcie te listy.
***
Koperta z Wiednia była grubsza, zatem najpierw otworzyli tę od Rózi. Były to, jak należało się spodziewać, życzenia świąteczne i noworoczne. Miejsca z tyłu trójwymiarowej kartki, przedstawiającej kolorową szopkę, było mało, więc Rózia zapisała każdy wolny skrawek. U nich wszystko w porządku, dzieci rosną zdrowo, interes kwitnie, tęsknią tylko za Krakowem.
Jak tylko będzie taka możliwość – pisała Rózia – musimy się wybrać do kraju, żeby dzieci mogły poznać swoje miejsce urodzenia. Kiedy wyjeżdżaliśmy, były za małe, żeby cokolwiek zapamiętać.
– Ale piękna kartka! – zachwycali się Emilka z Waldkiem.
– Ja chcę ją mieć! – krzyknęła Emilka.
– Czemu akurat ty? – zaprotestował Waldek.
Przez chwilę panowało zamieszanie, rozładowane w końcu przez Julka.
– Przypominam, że oprócz kartki są jeszcze dwa piękne znaczki. Jeden z Ameryki, drugi z Austrii. Jedno z was może wziąć kartkę, a drugie znaczki. Wybór należy do was.
Delikatnie przeniósł kotkę z kolan na podłogę. Milka spojrzała na niego ze zdziwieniem i z lekką urazą, potem się przeciągnęła i powoli ruszyła w kierunku swojej miski. Powąchała resztki ryby, którą dostała na śniadanie, po czym – wyraźnie rozczarowana – powolnym krokiem wyszła z kuchni do przedpokoju. Po chwili usłyszeli, że znów wspina się na drzewko.
Jak łatwo było przewidzieć, Waldek uznał kartkę za zbyt dziewczyńską i od razu wybrał СКАЧАТЬ