Название: Pandemia
Автор: Robin Cook
Издательство: PDW
Жанр: Триллеры
Серия: Thriller
isbn: 9788380626805
isbn:
– Chciałem pogadać o sprawie, którą wczoraj zacząłem – wyjaśnił.
– Mówisz o zgonie w metrze? – upewniła się Janice.
– Właśnie. Ktoś miał do mnie zadzwonić, gdy tylko ciało zostanie zidentyfikowane.
– Wiem o tym. Mówili mi o tym ludzie z wieczornej zmiany.
– Chcesz powiedzieć, że nadal nic nie wiemy?
– Na to wygląda.
– Nie do wiary – mruknął Jack. – Bart był pewny, że ktoś się zgłosi. Młoda kobieta, dobrze ubrana; miała nawet płaszczyk od Bergdorfa, na który pewnie musiałbym wziąć kredyt hipoteczny.
Janice parsknęła śmiechem, a potem wzruszyła ramionami.
– Cóż mogę powiedzieć. Może nie mieszkała w Nowym Jorku? Może przyjechała sama?
– Może – zgodził się Jack, choć intuicja podpowiadała mu coś innego. Ilu przybyszów spoza miasta mogło przyjeżdżać na Manhattan linią R z Brooklynu? Zero, pomyślał.
– Przykro mi, że nie mogę pomóc. Zajęłabym się każdym zgłoszeniem, ale nie doczekałam się ani jednego.
Jack w zamyśleniu przeczesał palcami włosy.
– Na co właściwie zmarła? – spytała Janice.
– Ostra niewydolność układu oddechowego – odparł Jack. – Z początku obawiałem się, że to nowa, śmiercionośna odmiana wirusa grypy, podobna do tej z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Wiele na to wskazywało, ale jednak się pomyliłem, wyniki badań są negatywne.
– Jestem prawie pewna, że dziś ktoś wreszcie zadzwoni – rzuciła na zachętę Janice.
– O której zwykle przychodzi Bart?
– Wcześnie, zazwyczaj jako pierwszy z całej dziennej zmiany, gdzieś między szóstą czterdzieści pięć a siódmą. Mam go poprosić, żeby do ciebie zadzwonił?
– Niekoniecznie. Chyba że uda się do tego czasu zidentyfikować ciało – odparł Jack. – Wrócę tu jeszcze, żeby pogadać z sierżantem Murphym i Hankiem Monroe. Mamy w chłodni ciało z całą pewnością nienależące do bezdomnej. To oni powinni ustalić, kim, u licha, była ta kobieta. Wtedy też wpadnę do Barta.
Jack znowu wskoczył na rower i pomknął pod 520. Dochodziła siódma, gdy chował rower w ulubionym miejscu. Wiedział, że jeszcze jedna osoba unika porannych korków, przyjeżdżając do pracy tak wcześnie, więc od razu wjechał windą na szóste piętro. Chciał się zobaczyć z Johnem DeVriesem, toksykologiem jakich mało. Swego czasu, gdy Jack zatrudnił się w OCME, DeVries, szef działu toksykologii, był dla niego sporym problemem. Trudno było się z nim dogadać, a na wyniki badań, które zlecał Jack, trzeba było czekać całą wieczność. Rozwiązanie obu problemów okazało się proste. Toksykologię upchnięto w stanowczo zbyt ciasnych pomieszczeniach – prywatny gabinet szefa był niegdyś, całkiem dosłownie, schowkiem na miotły – a budżet działu nie wystarczał na efektywną realizację zadań.
I wtedy doszło do tragedii z 11 września. Pracownicy OCME mieli pełne ręce roboty, więc stosownie zwiększono budżet inspektoratu – to właśnie wtedy podjęto decyzję o sfinansowaniu budowy nowego wieżowca. W rezultacie John DeVries dostał do swojej dyspozycji całe dwa piętra starego gmachu – w tym przestronny i słoneczny gabinet dla siebie – oraz czterokrotnie większe środki. To sprawiło, że zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z dnia na dzień przestał być antypatycznym ponurakiem, a stał się jednym z najmilszych i najbardziej skorych do pomocy pracowników OCME. Współpraca z nim stała się czystą przyjemnością. Poprzedniego dnia, gdy Jack odwiedził go z próbkami surowicy pobranymi od kobiety zmarłej w metrze i prośbą o zbadanie ich pod kątem obecności immunosupresantów, John odpowiedział mu z uśmiechem – i bez dodatkowej zachęty – że wyniki będą do odebrania nazajutrz z samego rana.
– O proszę, jaki z ciebie ranny ptaszek – rzucił kpiąco John, gdy Jack przekroczył próg jego gabinetu. – Chyba pierwszy raz widzę cię tu o takiej porze.
– Nie bez powodu – odparł Jack. – Ja też widzę się tu po raz pierwszy.
John zachichotał.
– Wpadłeś po wyniki wczorajszych badań?
– Tak jest.
– Otóż są negatywne – obwieścił John. – Wiem, bo przeglądałem je parę minut temu.
Z wrażenia Jack mimowolnie otworzył usta.
– Żartujesz? Powiedz, że żartujesz.
– Dlaczego miałbym żartować? – zdziwił się John.
– Na ile precyzyjne są te testy?
– Bardzo precyzyjne. Wyglądasz na zaskoczonego. Byłeś pewny, że pacjentka przyjmowała leki immunosupresyjne?
– Parę miesięcy temu przeszła transplantację serca – wyjaśnił Jack. Miał dziwne wrażenie, że John dla rozrywki wprowadza go w błąd, że to tylko żarty. – Każdy pacjent po przeszczepie dostaje duże dawki immunosupresantów.
– Każdy, ale nie ten – odparł John. – Przykro mi.
– To nie twoja wina. I przepraszam za tę reakcję – zmitygował się Jack. – Chodzi o to, że… ta sprawa coraz bardziej mnie wkurza. Jakby ze mnie drwiła.
– Tylko jeden test dał pozytywny wynik – przypomniał sobie John. – Jesteś ciekaw który?
– Jasne.
– Cannabis sativa. Pacjentka najprawdopodobniej przyjęła rekreacyjną dawkę. Badaliśmy tylko obecność, ale gdybyś chciał poznać stężenie, mógłbym zlecić chromatografię gazową.
– To raczej nie będzie konieczne – odrzekł Jack. – Odrobina marihuany z pewnością jej nie zabiła.
– Naturalnie. Ale daj znać, gdybyś zmienił zdanie.
Zaskoczony kolejnym nieoczekiwanym zwrotem akcji, Jack opuścił dział toksykologii i zjechał na parter w nadziei, że Vinnie i Jennifer już są. Nie pomylił się. Z Jennifer Hernandez nie poszło mu jednak tak, jak sobie tego życzył. Dla Janice noc była spokojna, ale przywieziono w tym czasie sporo ciał niewymagających jej interwencji. Rano zaś okazało się, że dwoje z lekarzy zgłosiło niedyspozycję i nagle niedoświadczona Jennifer znalazła się w sytuacji, która – jak zauważył Jack – nieco ją przerastała.
Zmienił więc swoje plany i zgłosił się na ochotnika do wykonania sekcji dwóch ofiar przedawkowania fentanylu i heroiny. Bodaj nikt w inspektoracie nie lubił takich przypadków – być może dlatego, że było ich tak wiele. Jack СКАЧАТЬ