Zamęt. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zamęt - Vincent V. Severski страница 8

Название: Zamęt

Автор: Vincent V. Severski

Издательство: PDW

Жанр: Криминальные боевики

Серия: Zamęt

isbn: 9788380157187

isbn:

СКАЧАТЬ – Korycki przerwał Błaszczykowi gonitwę myśli. – Zamach Tehrik-i-Taliban na hotel pod Islamabadem… Interesuje mnie, co pan o tym sądzi. Jest pan specjalistą w tej dziedzinie, prawda?

      8

      W Kapsztadzie kończyło się lato i zaczynała jesień. Był kwietniowy wtorek, godzina lunchu.

      Adam Fint wyszedł ze swojego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Minął sekretariat szefa, machnął ręką do śniadej Bonnie, a ona odpowiedziała mu błyskiem pięknego białego uśmiechu.

      Fint zazgrzytał zębami i też się uśmiechnął.

      Od pierwszej chwili, kiedy przyjechał do RPA, nie mógł wyzbyć się natrętnego widoku Bonnie rozłożonej na białym prześcieradle w jego sypialni i jej rozmarzonego uśmiechu, którym nieustannie go prowokowała. Nie mógł zrozumieć, dlaczego taka piękna kobieta związała się z takim obleśnym starym Holendrem. Nie dla pieniędzy zapewne, bo mogłaby mieć tłum młodych i bogatych kochanków. Adam ze smutkiem uznał, że jego konto w banku jest jeszcze za słabe na taką kobietę jak Bonnie. To jednak miało się wkrótce zmienić, bo przecież był w Kapsztadzie dopiero od miesiąca. A Holendra przebijał po trzykroć – wiekiem, wzrostem i kondycją.

      Tak, tak… to się zmieni – pomyślał z nadzieją i w drzwiach rzucił jeszcze z uśmiechem:

      – Miłego weekendu… Bonnie.

      – Miłego – odparła krótko i nie zapytała, czy jeszcze wróci. W piątki zawsze wychodził wcześniej.

      Wsiadł do windy i zjechał do garażu.

      Zbliżała się pora deszczów, ale w Kapsztadzie było pogodnie. Nad morzem zawisło błękitne niebo z domieszką cirrusów na horyzoncie i kilku nimbusów przyklejonych do Góry Stołowej, dlatego postanowił skorzystać jeszcze ze słońca i otworzyć dach swojego mini coopera.

      Lubił przejechać się Buitengracht i popatrzeć na potężne pupy Afrykanek i piersi Mulatek wychodzących na lunch z okolicznych biur. Białe kobiety jakoś przestały go interesować.

      Pomyślał też, że dzisiaj powinien uprzyjemnić sobie jazdę dużym kubkiem latte.

      Spojrzał na zegarek. Do spotkania miał czterdzieści pięć minut. Włożył czapkę, ciemne okulary i włączył silnik. Po chwili samochód wytoczył się na rozgrzaną ulicę.

      Od trzech miesięcy Fint czekał na ten dzień, więc bardzo się ucieszył z porannego telefonu. Był trochę podniecony, czuł nawet lekki niepokój. Spełnić się miały jego marzenia, miała przyjść obiecana nagroda, która odmieni jego życie, a wtedy on odmieni życie innych.

      Ta świadomość zawsze dodawała mu sił i kształtowała determinację, której używał na co dzień jak tarana zdolnego skruszyć każde wrota. Gotów był podejmować trudne i odważne decyzje, byle tylko wedrzeć się do środka. Zwyciężyć, pokonać, dobić wszystkich wrogów, bez litości.

      Tak o swoim życiu rozmyślał Adam Fint, jadąc z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę ulicą Buitengracht. Jedną ręką trzymał kierownicę, a w drugiej papierowy kubek z kawą.

      Jedzie człowiek sukcesu… – pomyślał i uśmiechnął się prowokacyjnie do stojącej na przejściu Afrykanki, która pokazała mu środkowy palec.

      – Jeszcze tylko Bonnie i mam oczko – powiedział półgłosem i oblizał usta.

      Wiedział, że pójdą na kielicha i nie będą pić jakiegoś tutejszego sikacza. Zakończą w porządnym klubie, z najsmaczniejszymi czekoladkami na kolanach. Najlepiej Chez Ntemba.

      Tak ważne spotkanie nie może się skończyć jakąś pogawędką, rozliczeniem, jakimś tam pierdu-pierdu. Układamy na nowo porządek świata i liczymy dużą kasę – wciąż sobie powtarzał. Miał podstawy, by się cieszyć.

      Według GPS potrzebował kwadransa, by dojechać na miejsce spotkania, czyli w zapasie miał jeszcze dziesięć minut. Bał się jednak, że może mieć kłopoty z odnalezieniem miejsca, więc postanowił nie zwlekać. Musiał się zatrzymać na parkingu przy plaży Derde Steen nad Zatoką Stołową, na drugim kilometrze West Coast Road.

      Prawie w ogóle nie znał Kapsztadu, z wyjątkiem głównych ulic, kilku restauracji i nocnych klubów, które zaliczył prawie wszystkie. Ale na plaży jeszcze nie był.

      Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża między płaskimi wydmami, na których rosły niskie krzaki.

      Parking znalazł bez trudu. Stało tam już kilkanaście samochodów i kręciło się kilka osób, wyraźnie przygotowujących sprzęt do surfingu.

      Adam przejechał powoli w prawą stronę, po czym zaparkował jako ostatni w rzędzie. Sprawdził czas na samochodowym zegarze i potwierdził na swoim tissocie. Miał jeszcze pięć minut. Wyjął ze schowka jabłko i przetarł o koszulkę. Wysiadł, obszedł samochód, rozglądając się wokół, ale nie zauważył nikogo znajomego. Wszystko wyglądało naturalnie – zwyczajni surferzy zaabsorbowani własnymi sprawami.

      Usiadł na masce swojego mini i gryząc jabłko, zaczął się wpatrywać w szafirowe morze poszarpane białymi grzywami fal i potężną bryłę Góry Stołowej nad Kapsztadem, która wyglądała jak zatopiony statek kosmiczny. Widok był piękny, okraszony kolorowymi żaglami windsurferów i kitesurferów.

      Adam poczuł się jeszcze lepiej. O ile wcześniej miewał wątpliwości, o tyle teraz był przekonany, że dobrze zrobił. Kierował się intuicją i chłodną kalkulacją i ani razu nie miał wrażenia, że są ze sobą w sprzeczności, choć przecież powinny, jeśli gdzieś popełnił błąd. Zaniepokojenie, które towarzyszyło mu od porannego telefonu, przemieniło się teraz w prawdziwą męską dumę.

      Pomyślał, że jeśli Bonnie przejdzie na jego stronę, on zostanie w Kapsztadzie na zawsze, kupi mercedesa cabrio, najlepszy sprzęt do surfowania i będzie spędzał czas na wodzie albo w łóżku.

      Te wymarzone obrazy znikły nagle, zamazane pomrukiem nadjeżdżającego motocykla. Obrócił się dokładnie w chwili, kiedy ten zatrzymał się tuż za jego plecami. Motocyklista w zaciemnionym kasku wskazał palcem na Adama, potem na jego samochód i dał znak, że ma jechać za nim.

      Adam Fint uśmiechnął się, skinął głową, rzucił ogryzek za siebie i bez otwierania drzwi wskoczył do samochodu.

      9

      Był czwartek rano. Błaszczyk znów siedział nad depeszami z Pakistanu i próbował dostrzec w nich coś, o czym wcześniej mówił Korycki. Wciąż jednak nie potrafił dokładnie określić, co wzbudza w nim takie wątpliwości. Wrócił więc do pisania pytań do Khana.

      Miał nadzieję, że dostanie od niego jakąś wskazówkę, sugestię, coś, co rzuci światło, ale nie liczył na zbyt wiele. Khan był w Islamabadzie dopiero od miesiąca i miał blade pojęcie o islamie i terroryzmie. Szkolił się pod okiem Pańskiego na kierunku rosyjskim i Błaszczyk od początku nie mógł zrozumieć, dlaczego dostał tak wysokie stanowisko, i to w kraju, którego zupełnie nie znał. Tym bardziej że sam aplikował dwa razy o wyjazd do Pakistanu, a przecież СКАЧАТЬ