Название: Zamęt
Автор: Vincent V. Severski
Издательство: PDW
Жанр: Криминальные боевики
Серия: Zamęt
isbn: 9788380157187
isbn:
W gruncie rzeczy była nadwrażliwa i delikatna, zupełnie nieodporna na ludzką krzywdę i podłość innych. Wyzwalało to w niej czasami agresję, którą dzięki ćwiczeniom medytacji potrafiła w sobie stłumić.
Monika była właścicielką małej galerii MiniMidiMax na Solcu, gdzie bliscy znajomi i zupełnie obcy artyści wystawiali swoje prace, od małej rzeźby i ceramiki do wielkoformatowego malarstwa. Dwa stoliki i cztery krzesła potrafiły obsłużyć kilkanaście osób przychodzących na wernisaże czy projekcje, choć powodów do spotkań nie trzeba było specjalnie wymyślać. Zwłaszcza latem, kiedy galeria zajmowała też część chodnika. Jednak największą atrakcją była sama właścicielka.
Nikt nie potrafił powiedzieć o niej nic konkretnego ani się pochwalić jakimś swoim intymnym sukcesem, bo Monika nikogo do siebie nie dopuszczała, nie zapraszała do domu, jakby cały swój świat chciała zamknąć w galerii.
Partnerów wybierała spoza środowiska, więc wszystkim się wydawało, że ma jakiś ukryty alternatywny świat. Tajemniczość, która była zaprzeczeniem powszechnego ekshibicjonizmu, dodawała jej jeszcze większego uroku.
Nierzadko znikała z Warszawy i nikt wtedy nie wiedział, gdzie jest. Nie odbierała telefonów i nawet Kasia, jej pomocnica w galerii, pytana, kiedy Monika wróci, najczęściej rozkładała bezradnie ręce.
Rodziły się więc nieustannie plotki, domysły, nawet pikantne historyjki i zwykłe bajania na temat jej romansów, które żyły krótko i umierały, by narodzić się zaraz na nowo, pod inną postacią. Takie było środowisko artystów na warszawskim Powiślu.
Przekręciła kluczyk w stacyjce i silnik zarzęził głośno, by po kilku sekundach złapać niepewny rytm, aż w końcu, jakby zmuszony uderzeniem dłoni w kierownicę, zapalił z głośnym beknięciem.
Nie zdążyła wrzucić wstecznego, gdy w jej kieszeni odezwał się telefon. Na ekranie pojawiła się twarz mężczyzny z krótko przyciętą brodą i imię „Robert”.
– Tak… – odezwała się.
– Jak poszło, skarbie? – zapytał Robert.
– Nic nowego – odparła obojętnie.
– Co teraz?
– Nic.
– Jak to nic?
– No… nic.
– Może zmienisz redaktora?
– Może.
– Gdzie jesteś?
– Siedzę w samochodzie.
– Dokąd jedziesz?
– Mam spotkanie w galmoku z jednym plastykiem.
– Aha… A potem?
– Do galerii.
– O której będziesz w domu?
– Wieczorem.
– Przyjechać do ciebie?
– Nie… dzisiaj nie.
– Zadzwonisz?
– Tak – odpowiedziała, ale pomyślała: nie.
Robert był jej partnerem od kilkunastu tygodni. Wzięty adwokat z Nowego Światu. Przystojny, zamożny, inteligentny, rozwiedziony i bezdzietny. Spełniał wszystkie parametry na dłuższy związek. Był niemal idealny. Seks całkiem dobry, chociaż niezbyt zaawansowany. Nie robiła z tego żadnego problemu, bo w końcu uprawiała jogę, więc potrafiła nadrobić braki w jego technice.
Wszystko wskazywało na to, że związek układa się po jej myśli. Jednak z upływem czasu okazało się, że Robert właściwie niewiele odbiega od schematu i jest podobny do swoich zapomnianych już poprzedników.
Najgorsze jednak było w nim to, że miał w sobie za dużo miłości. Tego Monika nie lubiła. Uważała, że potrzebuje tyle miłości, ile sama daje, więc każde zachwianie tej proporcji uznawała za obciążenie dla związku. Na domiar złego Robert ciągle zadawał pytania, wykazując, jak uważała, emocjonalną nadgorliwość. Monika nie lubiła odpowiadać, bo czuła się wtedy śledzona. Jakby ktoś na siłę próbował wejść do jej duszy, odebrać część intymności.
Jednak wszystkie wcześniejsze związki rozpadały się z innego powodu. Monika uważała, że mężczyźni to notoryczni kłamcy i jest tylko kwestią czasu, kiedy się zdekonspirują. Nawet jeżeli na początku próbują grać uczciwie, to w końcu i tak kiedyś zaczynają kłamać. A kłamców rozpracowywała natychmiast.
Sama natomiast nie kłamała, chociaż nie mówiła wszystkiego. To było trudne do zaakceptowania dla jej partnerów, którzy jakby w odruchu obronnym sami zaczynali kręcić. Dlatego obopólny zarzut kłamstwa był zwykle głównym tematem pożegnalnej rozmowy.
Jedynym mężczyzną, który nie kłamał, był Dima. Ale to tylko potwierdzało regułę. Niestety, Dima nie był jej partnerem, chociaż zdarzały się takie chwile, że niczego nie pragnęła bardziej.
3
Nazywali go Tygrysem i on bardzo to lubił, bo taki przydomek miał wielki Zahir ad-Din Muhammad Babur.
Wszyscy myśleli, że jest Czeczenem, ale on był Lezginem z Dagestanu. W Waziristanie każdy należał do jakiegoś plemienia, więc nikogo nie interesowało, z którego kaukaskiego szczepu on pochodzi. Liczyło się, że był kiedyś przyjacielem Osamy.
Wyróżniał się talentem przywódczym, charyzmą i doświadczeniem bojowym, a kałasznikow był częścią jego ciała. Okrucieństwo wobec wrogów islamu dodatkowo podnosiło prestiż Tygrysa, budowało etos prawdziwego wojownika Allaha.
Osobiście ściął piętnastu żołnierzy, którzy wpadli w jego zasadzkę, i od tego czasu był najbardziej poszukiwanym terrorystą w Pakistanie. Przynajmniej teoretycznie, bo o każdej akcji wojska skierowanej przeciw jego oddziałowi wiedział wcześniej.
Miał trzydzieści pięć lat, długą brodę, rudą i gęstą, którą nieustannie przeczesywał lewą ręką, i pakol przesunięty na czoło. Na co dzień nosił mundur polowy pakistańskich komandosów, do pasa przypiętą miał berettę i czterdziestocentymetrowy perski nóż z rękojeścią zdobioną macicą perłową. Mówił, że to prezent od Osamy, który dostał, gdy ochraniał go w górach Tora Bora. Wprawdzie żaden z piętnastu bojowników oddziału Tygrysa nigdy nie spotkał boga Al-Kaidy, jednak sam fakt, że ich dowódca dotykał Amira al-Muminina, wystarczał, by poszli za nim na śmierć.
Nadszedł dzień, w którym Tygrys miał sprawdzić ich gotowość oddania życia w imię Allaha.
Uderzenie na hotel Monal w Pir Sohawa było najtrudniejszą akcją, jaką przyszło СКАЧАТЬ