Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 6

Название: Kryminał

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski

Издательство: PDW

Жанр: Исторические приключения

Серия: Kryminał

isbn: 9788375652260

isbn:

СКАЧАТЬ wskazał miejsce obok siebie i powiedział:

      – Siadaj tu, koło mnie, Pietrek. Mam z tobą do pogadania.

      Piotr posłusznie przeniósł się z fotela na wersalkę.

      – Widzisz… – mówił dalej Grabiecki, podkręcając wąsa i zniżając głos. – Chciałbym z tobą tak trochę dłużej porozmawiać. Mam taką jedną sprawę do omówienia. Zabiorę cię dzisiaj ze sobą. Powiemy twojej matce, a mojej siostrze, że na parę dni jedziesz do mnie, żeby się rozejrzeć i zaczerpnąć wiejskiego powietrza. Nie będzie się sprzeciwiać.

      – O czym chce wuj ze mną rozmawiać? – spytał podejrzliwie Piotr.

      – Tego ci tak na kolanie nie mogę wyłuszczyć. Trzeba spokojnie obgadać, pomyśleć… Co nagle, to po diable. Dlatego chcę, żebyś ze mną jechał. Wstąpimy gdzie po drodze na małe piwko i wszystko sobie pomalutku omówimy.

      Piotr z wyraźnym niedowierzaniem przyglądał się wujowi.

      – Bo jeżeli chodzi o to, żeby ze mnie badylarza zrobić, to nic z tego. Szkoda fatygi.

      Pan Szymon energicznie zamachał rękami.

      – O tym nie ma mowy. Wiem, że ty się do takiej roboty nie nadajesz. Tu chodzi o zupełnie coś innego.

      – A o co? Nie może wuj powiedzieć?

      – Przecież ci tłumaczę, że na to trzeba więcej czasu. To jest sprawa poufna, panie dzieju.

      – Intryguje mnie wuj.

      – Ba… Jeszcze bardziej będziesz zaintrygowany, jak się dowiesz w czym rzecz.

      – Chociaż słówko wyjaśnienia.

      – Ani jednego słówka. Wszystko potem. Na razie gęba na kłódkę i rozmawiamy na inny temat.

      Na obiad był barszcz z kartoflami, pierogi ruskie i kompot.

      – Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, to bym przyszykowała coś lepszego – usprawiedliwiała się pani Maria. – Spodziewałam się ciebie dopiero w sobotę.

      – Ależ, Maryniu, co też ty mówisz? Widzisz przecież, że zajadam te pierożki, aż mi się uszy trzęsą. Wyśmienite, delicje, istne delicje.

      – Cieszę się, że ci smakuje.

      – Widzę, że wuj nie troszczy się o nadwagę – uśmiechnął się Piotr.

      Pan Szymon machnął ręką.

      – Co mi tam nadwaga, panie dzieju. Jak człowiek ma apetyt, to znaczy, że zdrowy – odsunął od siebie pusty talerz, starannie wytarł wąsy i wesoło spojrzał na siostrę.

      – Wyobraź sobie, Maryniu, że porywam dzisiaj twoją pociechę.

      – O! – udała zdziwienie. – A cóż to za pomysł?

      – Zabieram Pietrka do siebie, do Grabówki. Przewietrzy się trochę, przyjrzy się mojemu gospodarstwu, zapozna się z naszym wiejskim życiem. Będzie chciał, to posiedzi trochę dłużej, nie będzie chciał, to zaraz wróci. Myślę, że sobie jakoś bez niego poradzisz.

      – No pewnie, że sobie poradzę – powiedziała skwapliwie pani Maria. – Niech jedzie.

      – A może i ty byś kiedy przyjechała?

      – O, o tym to na razie nie ma mowy. Mam tyle roboty, że nie mogę nastarczyć.

      – Tak te baby sobie kiecki szyją?

      – Wyobraź sobie, że szyją. Narzekają na ciężkie czasy, ale każda chce się elegancko ubrać.

      – Nie mogłabyś sobie wziąć kogoś do pomocy?

      – Myślałam już o tym, ale to nie takie proste. Po pierwsze trudno znaleźć kogoś odpowiedniego, a po drugie to trzeba zaraz ubezpieczalnie opłacić, podatki…

      – Oj, te podatki – westchnął pan Szymon.

      Zaraz po obiedzie Grabiecki zaczął się zbierać do drogi.

      – Spakuj się szybko – powiedział, patrząc wesoło na siostrzeńca. – Zabierz, co ci trzeba, bo może trochę dłużej będziesz miał chęć posiedzieć, to żebyś nie musiał po każdy drobiazg wracać do Wołomina.

      Pakowanie nie trwało długo. Po upływie pół godziny siedzieli w syrence.

      – To nie jedziemy do Wyszkowa? – spytał Piotr, widząc, że skręcają w kierunku Warszawy.

      – Do Wyszkowa potem – odparł pan Szymon. – Widzisz, kochasiu, tam mnie wszyscy znają. Nie moglibyśmy spokojnie pogadać. Zaraz ktoś by się do nas przysiadł i ględził tak trzy po trzy. W Warszawie siądziemy sobie w jakiejś kawiarni i spokojnie porozmawiamy.

      – Strasznie wuj tajemniczy. Pali mnie ciekawość.

      – Niech cię pali. Niedługo się dowiesz, o co chodzi.

      Jechali dalej w milczeniu. Dopiero na ulicach Warszawy Grabiecki spytał:

      – Gdzie byś proponował? Ty tu się pewnie lepiej orientujesz.

      Piotr wzruszył ramionami.

      – Bo ja wiem. Może pójdziemy do Nowego Światu, na rogu Świętokrzyskiej. Tam zwykle nie ma takiego tłoku.

      I rzeczywiście. W dużej sali było dosyć pustawo. Usiedli przy stoliku pod ścianą i zamówili herbatę.

      Kiedy kelnerka postawiła przed nimi szklanki i odeszła, Piotr niecierpliwie spojrzał na wuja.

      – Więc…?

      Pan Szymon roześmiał się.

      – W gorącej wodzie jesteś kąpany, panie dzieju. Pilno ci się dowiedzieć w czym rzecz. No, dobrze… Już cię nie będę dłużej męczył. Chciałbym ci jeszcze tylko zadać parę pytań.

      – Słucham?

      – A więc, przede wszystkim, czy umiesz trzymać język za zębami?

      – Jak trzeba to umiem. O różne rzeczy można mnie posądzić, ale nie o gadulstwo.

      Pan Szymon wypił łyk herbaty i podkręcił wąsa.

      – To dobrze, to, panie dzieju, bardzo dobrze. Bo widzisz, Pietrek, sprawa jest ogromnie dyskrecjonalna. Nikomu nie możesz pisnąć ani słowa, nawet rodzonej matce.

      – Jak wuj sobie nie życzy, to nikomu nic nie powiem. Zresztą komu miałbym co mówić?

      – Możesz mi przyrzec, że nie powiesz?

      – Przyrzekam.

      – Dajesz słowo?

      – Daję słowo. Ale może by wreszcie wuj wykrztusił, o co chodzi?

      Pan СКАЧАТЬ