Lizbona. Miasto, które przytula. Weronika Wawrzkowicz-Nasternak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lizbona. Miasto, które przytula - Weronika Wawrzkowicz-Nasternak страница 7

Название: Lizbona. Miasto, które przytula

Автор: Weronika Wawrzkowicz-Nasternak

Издательство: Автор

Жанр: Путеводители

Серия:

isbn: 978-83-8032-375-9

isbn:

СКАЧАТЬ wpisywania danych osobowych. Znakomitą większość nazwisk można pogrupować w zbiory znaczeniowe. Są na przykład takie, które pochodzą od imion ojców (Henriques, Fernandes, Nunes), od nazw zwierząt (Coelho / królik, Lobo / wilk, Cão / pies, Raposo / lis) i drzew (Carvalho / dąb, Oliveira / drzewo oliwne, Pereira / grusza, Figueira / figowiec). Są też nazwiska zakorzenione w tradycji chrześcijańskiej (Espírito Santo / Duch Święty, dos Anjos / od aniołów, de Deus / od Boga). Te nazwy można też znaleźć na tabliczkach opisujących ulice, a nawet banki czy firmy. Warto włączyć uważność i dokładnie się rozejrzeć. To znakomita okazja do nauki słówek.

      ‒ Kiedy jest się długo z daleka od domu, tęskni się za swoim językiem. W Lizbonie są miejsca, w których można usłyszeć język polski. Ci, którzy oglądali film Imagine Andrzeja Jakimowskiego, z radością odkryją, że niepozorna kawiarnia Café do Eléctrico, która pojawia się w tej produkcji, istnieje naprawdę. Znajdziecie ją przy Rua do Salvador. To właśnie tam stojąca za kontuarem Portugalka, kiedy usłyszy, że jesteście z Polski, zapyta: „Kawa z mlekiem?”.

      Podróż marzeń

      Do Lizbony zawsze docieram tą samą drogą. Wsiadam do samolotu i po niecałych czterech godzinach jestem na miejscu. Szybko, wygodnie, bezproblemowo. Tyle tylko, że nie zawsze chodzi o to, żeby było szybko.

      Im jestem starsza, tym większą przyjemność czerpię z powolności. Gdy byłam dzieckiem, miałam kompletnie inne podejście do czasu. Kiedy samodzielnie nie korzystałam jeszcze z komunikacji miejskiej, udawałam, że podbiegam do autobusu. Chciałam być taka jak dorośli, którzy ciągle gdzieś pędzili. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że „bawiłam się w pośpiech”. Teraz gdy o tym myślę, łapię się za głowę. Podobne emocje pojawiają się, kiedy przypominam sobie, jak bardzo nie znosiłam tak zwanego leżakowania w przedszkolu. Dorosła Weronika wiele by dała za taki moment zatrzymania. W latach osiemdziesiątych szybkie tempo utożsamiałam z czymś istotnym. Dzisiaj wiem, że pęd unieważnia to, co najcenniejsze. Może dlatego chciałabym pojechać kiedyś do Lizbony samochodem. To marzenie w wersji all inclusive nabiera kształtu kremowego kampera, który staje się moim domem. W tym pragnieniu sama droga jest już przyjemnością, a Lizbona pojawia się w roli wisienki na podróżniczym torcie.

      Do stolicy Portugalii można też dojechać pociągiem, nie jednym, a kilkoma. Mój kolega Max Suski, który boi się latać, dotarł na południe Europy właśnie w ten sposób. Kiedy zapytałam go, ile czasu mu to zajęło, ze stoickim spokojem kogoś, kto lubi być w podróży, odpowiedział: „Och, niecałe dwie doby! A dokładnie czterdzieści dwie godziny”. Po drodze cztery przesiadki: w Berlinie, Kolonii, Paryżu i Irunie. To długa czy krótka podróż? Odpowiedź na to pytanie zależy od punktu odniesienia.

      Pałac São Bento, siedziba portugalskiego parlamentu.

      Znam człowieka, który w drodze do Lizbony spędził dwadzieścia osiem dni, a dotarł tam na rowerze! To Piotr Cieplak – wybitny reżyser teatralny, którego przedstawienia można oglądać między innymi w Teatrze Narodowym. Kilka lat temu wpadła mi w ręce jego książka O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii, w której opisał swoją wyprawę. Zakochałam się już w krótkim fragmencie przytoczonym na obwolucie. „Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku”.

      W opowieści Cieplaka Lizbona wcale nie jest najważniejsza. Najistotniejsza jest podróż, ten moment, kiedy człowiek wyrywa się z kołowrotka codzienności. Po drodze okazuje się, że własne towarzystwo nie zawsze jest komfortowe. Równie szybko co pedałujące nogi, rusza gonitwa niewygodnych myśli, które trudno zatrzymać. Piotr Cieplak wyruszył w podróż między innymi po to, żeby się „zdyszeć, wyrwać, odczmuchać i wyszamotać”. Z tego zestawu zabrałam sobie do kieszeni jedno słowo. Jeśli ktoś pyta mnie, dlaczego od wielu lat nieustannie wracam do Lizbony, odpowiadam krótko: żeby się odczmuchać. I faktycznie tak jest, tam jakoś najlepiej dochodzę do ładu sama ze sobą.

      Czworonożny sąsiad z Alfamy.

      Ostre krawędzie

      Lizbonę. Miasto, które przytula otwierają słowa Antonia Muñoza Moliny: „Byłem tylko spojrzeniem, tylko uszami, byłem obiektywną kamerą, byłem żywością nóg i rozkoszą oddychania wilgotnym i chłodnym powietrzem, portowymi i morskimi zapachami, skrzeczeniem mew i syren statków; byłem ręką ściskającą uchwyt torby podróżnej; byłem prostym, bezosobowym szczęściem biorącym się z siedzenia w kawiarni za szybą, patrzenia na ludzi na ulicy, słuchania bliskich głosów (…)”. Kilka akapitów dalej w książce Jak przemijający cień hiszpański pisarz dodaje: „Od samego początku rozumiałem, że to jest miasto, którego potrzebowałem. Dotarłem do niego prowadzony impulsem mojej powieści i musiałem wykorzystać czas i jak najszerzej otworzyć oczy i uszy, i wyobraźnię, żeby odkryć wszystko to, o czym do tamtego czasu nie wiedziałem”3.

      Czytając te słowa, miałam wrażenie, że ktoś wszedł do mojej głowy i wyraził emocje, które poczułam podczas pierwszej wizyty na południu Europy. Lubię takie momenty, kiedy nieoczekiwanie w literaturze odnajduję coś, co można nazwać wspólnotą odczuwania.

      Po książkę Moliny sięgnęłam automatycznie, gdy tylko zobaczyłam fragment swojego ukochanego miasta na okładce. Mój wzrok przykuł widoczny na fotografii Arco da Rua Augusta, czyli Łuk ulicy Augusta, jeden z najbardziej rozpoznawalnych punktów Lizbony. Ci, którzy znają to miasto, wiedzą, że wystarczy kilkuminutowy spacer, aby z tego miejsca dotrzeć nad rzekę. Podążanie uliczkami stolicy za bohaterami książki to tylko część przyjemności z lektury. Już jej podtytuł, „Podróż jako poszukiwanie siebie / Podróż jako ucieczka”, sugeruje, że chodzi o coś więcej. Konstrukcja powieści zaskakuje, wchodzimy jednocześnie w głowę pisarza i bohatera, o którym opowiada.

      Wybierając się do Lizbony, zamiast typowego przewodnika warto zapakować do walizki opowieść hiszpańskiego pisarza. Dzięki temu miasto nie będzie przestrzenią do zwiedzania, a stanie się miejscem doświadczania. Głowa zamiast ustalania kolejnego punktu na liście must see zajmie się refleksjami na uniwersalne tematy. Wiele z tych rozmyślań będzie się kręcić wokół odpowiedzi na pytanie: kiedy samotna podróż jest powrotem do siebie, a kiedy ucieczką od spraw, których człowiek się boi?

      Książka opowiada o kilku dniach z życia zabójcy Martina Luthera Kinga. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, kim był. Po tej lekturze nie mogę przestać o nim myśleć. James Earl Ray po celnie oddanym strzale w Memphis ucieka. Czytelnik spotyka go w Lizbonie, gdzie ukrywa się przed policją w 1968 roku. Spędza tu dziesięć dni poszukiwany przez setki agentów FBI. Za pomoc w jego schwytaniu wyznaczono nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów.

      Mężczyzna codziennie rano kupuje angielską prasę w lizbońskich kioskach. Wraca do hotelowego pokoju, niosąc pod pachą „Times”, „Herald Tribune” i „Life”. Niecierpliwie kartkuje gazety, by znaleźć swoje zdjęcie. Sprawdza, czy jest ono podobne do aktualnego wizerunku. W Ameryce zdecydował się na operację plastyczną nosa, która ma utrudnić jego rozpoznanie. Przegląd prasy przynosi sprzeczne informacje. Dowiaduje się, że na policję zgłaszają się ludzie z różnych stron świata, którzy w tym СКАЧАТЬ



<p>3</p>

Antonio Muñoz Molina, Jak przemijający cień, Rebis, Poznań 2018, ss. 128 i 132.