Название: Blask
Автор: Marek Stelar
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Классические детективы
isbn: 978-83-7835-726-1
isbn:
– Jezus… – szepnął mężczyzna, a kamień wypadł mu z dłoni.
Patrzył, pobladły, przez dość długi czas na martwe dziecko, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ocknął się po chwili z tego odrętwienia i rozejrzał szybko, oddychając spazmatycznie, jak chwilę wcześniej żydowski chłopiec, którego zabił. Był o krok od wpadnięcia w panikę. Między drzewami dostrzegł nagle jakąś postać, chyba kobietę. Była jeszcze dość daleko i oddzielał go od niej gąszcz bezlistnych krzewów o splątanych gałęziach, więc wiedział, że nie może go rozpoznać. Ale musiała zobaczyć coś niepokojącego, bo nagle zmieniła kierunek i ruszyła w jego stronę. Nie pozostało mu nic innego, jak rzucić się do ucieczki. Schylił się szybko i chwycił małą, umorusaną i martwą dłoń, żeby wyjąć z niej to, co ukradł chłopiec, lecz nie był w stanie odgiąć zaciśniętych śmiertelnym spazmem palców. Nie miał więcej czasu, musiał uciekać. Chwilę później nad małym ciałkiem rozległ się rozpaczliwy krzyk i wołanie:
– Chrystusie, dzieciaka ubili… Na pomoc! Milicja!
Nad zwłokami małego chłopca, leżącymi w pobliżu kępy krzewów zebrało się kilka osób. Kobieta, która znalazła ciało, stała teraz, wciąż nie mogąc oderwać dłoni od twarzy i zapłakanych oczu. Młody człowiek, pracownik magistratu, usłyszał krzyk, przechodząc niedaleko i przybiegł, zobaczyć, co się stało. Był milicjant w wytartym szynelu narzuconym na mundur, na rękaw wciągniętą miał biało-czerwoną opaskę, a na doszytych pagonach – krokiewkę sierżanta. I Wiktor Krugły – jedyny, który został zmuszony do przyjścia tutaj wbrew własnej woli.
– Na pewno nie widzieliście, jak sprawca uciekał? – zapytał go milicjant, patrząc w zamyśleniu na ciało.
– Nie – odparł. – Nikogo ani niczego nie wiedziałem. Czy mogę już iść?
– Poczekajcie chwilę, gdzie wam się tak spieszy? Byliście niedaleko, a tu wszystko jest ważne, najmniejszy szczegół może mieć znaczenie w sprawie…
Krugły powstrzymał się od komentarza. Zapewne wzięty do MO z łapanki były podoficer, który odgrywał teraz rolę detektywa, marnował jego czas. Wcisnął dłonie w kieszenie spodni i zacisnął je w pięści.
– Przechodziłem ulicą kilkadziesiąt metrów od tego miejsca – wycedził. – Powiedziałem już, że niczego ani nikogo nie widziałem…
– Nic nie widzieliście, mówicie…
– Przyjechałem do Szczecina pół godziny temu.
– Jak się tu dostaliście?
– Ktoś mnie podwiózł i wysadził, tu, niedaleko. – Krugły wskazał na wystającą znad koron drzew wieżę Urzędu Wojewódzkiego. – A teraz do siostry idę. Czy to wszystko, panie władzo?
– Cśśś… – Milicjant podniósł rękę i pomachał palcem. – Nie przeszkadzajcie teraz. Wy! – zwrócił się do drugiego mężczyzny. – Wy widzieliście sprawcę, tak? Jak uciekał?
– Tttak – wystękał młody człowiek. – Ale tylko sylwetkę, nic więcej… Właściwie to przybiegłem, bo ta pani wzywała pomocy.
– Wy, obywatelko?
– Mignął mi między drzewami… Uciekł w stronę tamtych ruin… – Kobieta w chustce na głowie, jedynym elemencie otoczenia, który miał kolor inny niż odcień szarości, wskazała w stronę ulicy Matejki.
– Uhm – mruknął milicjant. – No, nic, przejdziemy się na komisariat i spiszemy zeznania. Trzeba też zabrać zwłoki.
Krugły poczuł, jak robi mu się gorąco.
– Muszę wracać do pracy – jęknął młodzieniec.
– Gdzie pracujecie?
– W Zarządzie Miejskim.
– Aha. – Milicjant rozejrzał się, jakby chciał sobie dać czas na wymyślenie kolejnego pytania, kiedy nagle coś zwróciło jego uwagę. – Hej, wy tam, za drzewem! Chodźcie tutaj! – zawołał gdzieś przed siebie, wbijając wzrok w nieokreślone miejsce parku. – Tak, do was mówię, podejdźcie tu. – Machał do ukrytego za drzewem mężczyzny.
Cała trójka zastanawiała się, jak zdołał go wypatrzyć. Człowiek ukryty za pniem odległego drzewa wahał się, w końcu jednak wyszedł i wolnym krokiem ruszył ku nim. Wyraźnie utykał. Kiedy stanął w końcu przed milicjantem, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę i opuścił głowę.
– Jak się nazywacie?
Nie odpowiedział.
– Pytam, jak się nazywacie! Głusi jesteście?
– On jest ze mną – powiedział nagle młody człowiek, występując z krótkiego szeregu, w jaki cała trójka ustawiła się zupełnie nieświadomie.
– Z wami?
– Tak.
– Z wami, powiadacie… – Milicjant pokiwał głową. – Głuchy czy niemowa?
– On nie rozumie.
– Czego nie rozumie? Po polsku przecie mówię.
– Właśnie dlatego nie rozumie. To Niemiec. Pracuje u nas.
Twarz milicjanta wydłużyła się.
– Wasze nazwisko? – wycedził.
– Karbasz. Ludwik Karbasz.
– A tego tu?
– Joachim Zeller.
Niemiec, słysząc swoje nazwisko, ochoczo pokiwał głową.
– Dobra, idziemy na komisariat – zdecydował milicjant. – Wy, obywatelu… – Wskazał Krugłego. – …poczekacie tu i popilnujecie zwłok, aż nie przyjedzie po nie samochód, a potem dołączycie do nas. Nie ważcie się uciekać, rozumiemy się?
Krugły zacisnął zęby w bezsilnej złości. Zabito dziecko, było mu go żal, ale nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Jak do tej pory kontakty z organami bezpieczeństwa publicznego przysporzyły mu wyłącznie cierpień. Pokiwał głową, bo nie miał wyjścia i jeśli nie chciał narobić sobie kłopotów, musiał zrobić to, co mu kazano. Odprowadził wzrokiem całą czwórkę, a potem kucnął przy zwłokach, popatrzył na zakrwawioną główkę i zamknął oczy. Widział w życiu wiele śmierci, ginęli przy nim jego koledzy, przyjaciele, towarzysze broni i niedoli. СКАЧАТЬ