Название: Era Wodnika
Автор: Aleksander Sowa
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-272-4153-5
isbn:
– Otrzymaliśmy informację od anonimowego informatora.
– Rozumiem. Kim byli zmarli?
– Staramy się to ustalić.
– W jakich okolicznościach doszło do śmierci? Czy zostali zamordowani? Takie są przypuszczenia, prawda?
– Pani redaktor, nie wiem, jakie są przypuszczenia. Policja działa na podstawie faktów, nie przypuszczeń. Prowadzimy śledztwo, aby odkryć przyczynę śmierci tych ludzi.
– Po co sprowadzać wojsko z Tarnowskich Gór do bunkra w Opolu?
– Grupa Ratownictwa Chemicznego jest jednostką, z którą często współpracują różne komendy.
– Nadal nie wiemy, dlaczego żołnierze wchodzili do bunkra. Powie pan dlaczego?
– Mogę powiedzieć, że w bunkrze funkcjonariusze chcieli przeprowadzić czynności dochodzeniowo-śledcze. Obecność szczurów to utrudniała. Stwarzała też dodatkowe niebezpieczeństwo, zatem żołnierze zajęli się kłopotliwymi gryzoniami, aby umożliwić pracę policjantom.
– Oczywiście, rozumiem. Czy przeprowadzono te czynności?
– Nie, jeszcze trwają.
– Jaki jest ich charakter?
– Analizujemy ślady, badamy poszlaki.
– Mówi się, że ktoś dokonał tam brutalnego morderstwa. Czy może pan to potwierdzić?
– Nie mogę. Ale nie mogę również tego wykluczyć. To jedna z ewentualności, jaką dopuszczamy. Zapewniam, że pracujemy nad rozwikłaniem tej zagadki.
– Dziękuję za rozmowę.
– Ja również.
– Drodzy radiosłuchacze, państwa gościem był nadkomisarz Maciej Milewski. Rozmowę prowadziła Małgorzata Krawiec. Radio O’Key.
W tej samej chwili Emil dostrzegł zbliżającą się lancię. Wyłączył radio. Wyszedł z samochodu.
– Cześć! – Lipski przywitał się prawie po przyjacielsku, podając dłoń policjantowi.
– Witam, panie prokuratorze.
– Co tak oficjalnie?
– Spóźnił się pan.
– A tak. Przepraszam. Korki. No to co, idziemy?
– Idziemy.
Ruszyli w kierunku nieciekawego budynku przyszpitalnego Zakładu Medycyny Sądowej. Po wejściu Lipski przywitał się z patologiem. Emil także. Policjant podszedł do zwłok. Przyglądał się im uważnie.
– Wiadomo coś w jego sprawie? – patolog zagaił prokuratora, przygotowując się do pracy.
– Według mnie to strata czasu, ale wiadomo, prawo – żachnął się Lipski. – Sprawa prosta jak drut: menele, tanie wina, podziemia i trupy.
– A tak, słyszałem. No to zobaczymy.
– Według mnie nie ma co oglądać. Poza tym mam ciekawsze i – prokurator podkreślił z naciskiem – ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż oglądać trupa jakiegoś zapijaczonego menela.
Emil tymczasem nadal oglądał zwłoki. Mężczyzna mógł mieć około 50, 60 lat – myślał. Siwa broda przywodziła na myśl Robinsona Crusoe z filmu, na który wybrał się kiedyś z córką.
Trup miał nienaturalne powyginane dłonie, niczym u człowieka z chorobą psychiczną. Były blade i zniszczone. Na palcach miał ślady pobierania odcisków – wykonano już daktyloskopię. To dobrze – pomyślał z satysfakcją. Zatem jego polecenia były wypełnianie. Może będą mogli odkryć tożsamość, jeśli był notowany.
Mężczyzna leżał na plecach z rękoma ułożonymi na stole wzdłuż nienaturalnie wygiętego ciała. Było to spowodowane najprawdopodobniej ułożeniem na wersalce po śmierci i zesztywnieniem zwłok – pomyślał. Choć z drugiej strony natychmiast rzuciło się Emilowi w oczy, że ciało było wciąż sztywne.
– Dobra! Do roboty – rzekł patolog i włączył magnetofon. – Badanie na zlecenie Prokuratury Okręgowej w Opolu, którego celem jest ustalenie przyczyny śmierci denata. Mężczyzny o nieustalonej tożsamości w wieku lat… – zaczął.
Patolog nagrywał początkowy fragment i pobierał wymazy z jam ciała. Emil zerknął w papiery Lipskiego. Kiedy zabierano zwłoki z bunkra, miały temperaturę 25ºC. To musiało oznaczać, że znaleźli go dość szybko po śmierci.
– …rasy białej. Typ budowy ciała ektomorficzny – opisywał zwłoki – wzrost 168 centymetrów, masa 66 kilogramów…
Następnie rozciął ubranie i sfotografował zwłoki. Wykonał dwa cięcia skalpelem od lewego i prawego ucha, równolegle do obojczyków. Niemal biała skóra rozdzielała się z łatwością, odsłaniając czerwień mięśni. W powietrzu rozniósł się charakterystyczny trupi fetor. Policjant poczuł słodki smak w ustach.
Biorąc pod uwagę temperaturę w bunkrze – Emil dedukował – w granicach 12−14ºC i średnią utratę ciepłoty ciała po śmierci rzędu 2ºC na godzinę, musiał zejść wieczorem, do 10 godzin przed znalezieniem.
– Minęła już ponad doba od śmierci – lekarz rzucił, niemal czytając w myślach Emila. – Wskazuje na to stężenie pośmiertne. Nadal jest widoczne, choć z pierwszymi oznakami ustępowania.
Zajęty uzupełnianiem papierów Lipski nie reagował. Nie był zainteresowany sekcją. Natomiast Emil bardzo się zaniepokoił. Według niego zgon musiał nastąpić co najmniej 48 godzin wcześniej, tymczasem lekarz stwierdzał co innego. Zastanawiające – myślał. Ta rozbieżność i dziwne wygięcie ciała nie pasowały Emilowi, ale postanowił na razie nie przeszkadzać.
– Brak livores mortis – stwierdził lekarz.
Fakt – pomyślał – nie było plam opadowych. Dla Emila ich brak był wskazówką, że sztywniak nie zatruł się czadem, cyjankiem czy azotanami. Nie było też sińców, obtarć, krwiaków ani ran. Żadnych urazów na czaszce. Zatem nie został pobity. Nikt siłą do bunkra żulika nie doprowadził. Jego śmierć nie ma związku z zabawami rozpuszczonych małolatów czy porachunków między menelami – pomyślał.
Lekarz wykonał kolejne cięcie. Od mostka, gdzie – niby naszyjnik – spotkały się pierwsze dwie rany, ciął w kierunku krocza nieszczęśnika. Szybkimi ruchami, jak gdyby kozikiem, patolog pogłębiał rany w bruździe pomiędzy rozciętą skórą. Ciął z zapamiętaniem, odkrajał fachowo i szybko pierwszy, trójkątny fragment skóry, zrywając go stopniowo w kierunku brody. Skórował zwłoki jak rzeźnik wieprzka. Wreszcie dotarł do krtani i spojrzawszy na Emila, rzekł:
– Os hyoideum nieuszkodzona.
Ten potwierdził ruchem głowy, że widzi. U wisielców kość gnykowa zawsze СКАЧАТЬ