20 opowiadań. Антон Чехов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 20 opowiadań - Антон Чехов страница 4

Название: 20 opowiadań

Автор: Антон Чехов

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Сказки

Серия:

isbn: 978-83-7900-730-1

isbn:

СКАЧАТЬ Izba skarbowa…

      – Bez atu…

      – Bez atu? Ty? Hm?… Urząd Gubernialny – dwa! Raz kozie śmierć! Dopiero co w Oświeceniu Publicznym położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w Urzędzie Gubernialnym. Ale gwiżdżę!

      – Nic nie rozumiem! – szepnął Pieriesołow.

      – Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć, Wania, jakiegoś tytularnego lub gubernialnego!

      – Po co tytularny? Mogę w Pieriesołowa…

      – A my twojego Pieriesołowa w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Pieriesołowową! Nie ma co kanalii ukrywać…

      – Moją żonę teraz poruszyli! – pomyślał Pieriesołow. – Nic a nic nie rozumiem…

      Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Pieriesołow otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki”. Zjawienie się diabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego efektu i nie napędziłoby im tyle strachu, jak nagłe zjawienie się przed nimi zwierzchnika w własnej osobie. Gdyby stanął przed nimi zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalii!“ i gdyby tchnął na nich cmentarnym zimnem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Pieriesołowa.

      Niedojechowowi ze strachu nawet krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawym uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał.

      Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę.

      Przez dobrą minutę w „dyżurce“ panowała cisza.

      – Świetnie, panowie, przepisujecie sprawozdanie! – rozpoczął Pieriesołow. – Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak lubią męczyć się nad nim. Coście tu robili przed chwilą?  – Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo… – szepnął Gwizdulin. – Oglądaliśmy fotografie… odpoczywaliśmy…  Pieresołow podszedł bliżej i lekko wzruszył ramionami.

      Na stole nie było kart. Leżały tam natomiast fotografie zwykłego wizytowego formatu, zdarte z tektury i naklejone na karty do gry. Fotografij było dużo. Przyjrzawszy się im, Pieriesołow poznał siebie, swoją żonę, wielu podwładnych, znajomych…

      – Co za głupie tłumaczenie?… Jak wy w to gracie?…

      – Nie nasz to wynalazek, ekscelencjo… Niech Pan Bóg broni! Naśladujemy tylko…

      – Gwizdulin, objaśnij mi to! Jak wy w to gracie? Wszystko widziałem, i słyszałem, jakeście mnie Rybnikowym bili… No, czego się wahasz? Przecież cię nie zjem. Odpowiadaj.

      Gwizdulin przez dłuższy czas był zażenowany. Ogarnęło go przerażenie. Wreszcie, gdy Pieriesołow zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał ze zniecierpliwienia, wykonał rozkaz. Pozbierał fotografie, potasował i rozkładając je, począł wyjaśniać.

      – Każda fotografia, za pozwoleniem waszej ekscelencji, jest pewną kartą ma swoją wartość… swoje znaczenie… Tak samo, jak w talii, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy Izby Skarbowej – to kiery, Urząd Gubernialny – trefle, funkcjonariusze Ministerstwa Oświecenia Publicznego – kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział Banku Państwa. A teraz dalej… Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu – królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego – damami, radcy kolegialni – waletami, radcy dworu – dziesiątkami i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografia) jako sekretarz gubernialny, jestem trójką trefl.

      – No, proszę… Wobec tego ja jestem asem?…

      – Treflowym, a żona waszej ekscelencji – damą treflową.

      – Hm!… Zabawne… Chyba, że zagramy… Spróbuję…

      Pieriesołow zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.

      Gra się rozpoczęła.

      – — – — – — – — – — – — – — —

      Gdy stróż Nazar o godzinie 7-mej rano przyszedł zamieść „dyżurny pokój“, zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczami nawet i teraz, ilekroć urżnie się do utraty przytomności:

      Pieriesołow blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojechowym i trzymając go za guzik, prawił:

      – Zrozum-że. Nie powinieneś był wychodzić w Szepielewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Gwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow – bankowców i trzy blotki z Urzędu Gubernialnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w Izbę Skarbową? Każdy gra dla siebie!…

      – Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w radcę tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.

      – Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było wcale przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy! Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu Urzędu

      Gubernialnego, tyś powinien był rzucić Iwana Iwanowicza

      Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalię Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś całą grę! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.

      Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.

      Grano dalej

      Zemsta

      Lew Sawicz Tumanow, zwykły śmiertelnik, posiadacz kapitaliku i młodej żony, grał pewnego wieczoru w karty na imieninach u swego przyjaciela. Po dość znacznej przegranej, pod której wpływem nawet spocił się, przypomniał sobie nagle, że już dawno nie pił wódki. Wstał ze swego miejsca i na palcach, kołysząc się poważnie, przesunął się pomiędzy krzesłami, przeszedł przez salon, w którym tańczyła młodzież (tu z uśmiechem, pobłażliwie i po ojcowsku poklepał po plecach młodego aptekarza) i prześlizgnął się przez małe drzwi do bufetu. Stały tam na okrągłym stoliku butelki, karafki z wódką… Przy nich wśród innych przekąsek leżał na talerzu, zieleniąc się cebulką i pietruszką śledź, którego połowę już zjedzono. Lew Sawicz nalał sobie kieliszek, zrobił w powietrzu gest palcami, jakby miał zamiar rozpocząć przemówienie, wypił, krzywiąc się przy tym jak męczennik, potem dziobnął widelcem dzwonko śledzia…

      Naraz za ścianą, dały się słyszeć głosy:

      – Dobrze, dobrze! – mówił ożywiony głos kobiecy. – Ale kiedy to będzie?

      – Moja żona. – poznał Lew Sawicz. – Z kim też ona rozmawia?

      – Kiedy chcesz, moja droga… – odpowiedział za ścianą, СКАЧАТЬ