Название: Zgiełk wojny. Tom 1
Автор: Kennedy Hudner
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Зарубежная фантастика
isbn: 978-83-64030-80-2
isbn:
– Wystarczy tego, człowieku. Wynoś się i więcej nam nie przeszkadzaj!
Kelner skłonił się pośpiesznie i wyszedł, przepraszając jeszcze cicho.
– W grę wchodzą tylko trzy inne nacje – odezwał się Hudis. – W swoim sektorze Sułtanat przyczai się i będzie siedział cicho, o ile nie zostaną zaatakowane żadne z jego głównych planet. Istnieje nawet szansa, że sprzymierzy się z nami, gdy będziemy odnosić sukcesy. Jeżeli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem, Sułtanat nie będzie miał czasu na mobilizację swoich sił.
Hudis napił się wody.
– Azyl stanie po stronie Wiktów, ale co do tego nie mieliśmy od początku wątpliwości. Azylancka flota jest niewielka, a zanim się zmobilizuje, los Victorii będzie dawno przesądzony.
Admirał zmarszczył brwi.
– Jest jeszcze jedna społeczność. Światłość. Co z nimi?
– Światłość? – parsknął śmiechem Hudis. – Banda fanatyków religijnych z maleńką flotą złożoną z maleńkich okrętów. Nie stanowią żadnego zagrożenia!
– Hm… – Tilleke z namysłem przechylił głowę. – Mieliśmy już do czynienia ze Światłością. Potrafi być… irytująca.
Hudis prychnął z pogardą.
– Ile ma okrętów wojennych? Ile krążowników?
Przysłuchujący się rozmowie admirał z Cape Breton postanowił się wtrącić.
– Och, Światłość ma całkiem niezły potencjał militarny, jednak jej doktryna opiera się na obronie i nieagresji. Posiada przyczółki warowne i okręty. Gdybyśmy chcieli przeprowadzić inwazję, przypominałoby to walkę z jeżozwierzem – ze Światłością można wygrać, ale zwykle później się tego żałuje.
– A co z budową floty? – zapytał Tilleke. – Czy Dominium zdąży w terminie?
– Kiedy ruszymy do ataku, okaże się, że nasza flota jest dwa razy liczniejsza, niż się Wiktom się wydaje. – Hudis nie potrafił ukryć nuty satysfakcji w głosie. – Kiedy damy sygnał, będziemy gotowi do zaatakowania Victorii na dwóch frontach, podczas gdy Cesarstwo Tilleke zajmie się tą częścią ich sił, które pośpieszą na ratunek Arkadii.
– I proszę nie zapominać o naszej flocie – dodał admirał z Cape Breton. – Nie jest tak wielka jak wasza, sekretarzu ludowy, ale stanowi niezastąpione wsparcie.
Oczywiście była to spora przesada. Cape Breton umożliwiał dostęp do tunelu czasoprzestrzennego do sektora Victorii oraz posiadał kilka jednostek zaopatrzenia, ale w istocie rzeczy tamtejsza flota była niewielka i przestarzała.
Spotkanie wkrótce dobiegło końca. Hudis ściskał dłonie obcych admirałów, z wyjątkiem tego z Tilleke, którego brzydziła nawet myśl o dotknięciu kogoś z pospólstwa.
– Nadchodzi wiekopomna chwila – mówił wszystkim po kolei Hudis. – Czas, aby uderzyć na ciemięzców z Victorii i zająć należne nam miejsce. Wszystko zależy tylko od nas. Nie zawiedźcie.
Kiedy pozostali wyszli, został sam na sam z admirałem Mello, głównodowodzącym Floty Kosmicznej Dominium. Admirał był równie bezpośredni i bezceremonialny, jak jego najniżsi rangą podwładni.
– Piękne słówka, sekretarzu ludowy. – Przeciągane samogłoski zdradzały jego pochodzenie z ulic Cape Town, górniczego regionu na Timorze. – Nie zmieni to jednak faktu, że jeżeli Wiktowie nabiorą choć cienia podejrzeń, że coś knujemy, znajdziemy się w czarnej dupie.
Hudis wzruszył ramionami.
– Dbamy o bezpieczeństwo, admirale. O tym, co się szykuje, wie mniej niż pięćdziesięciu ludzi z trzech sektorów. I nikt więcej się nie dowie, dopóki nie rozpoczniemy działań.
Admirała wcale to jednak nie uspokoiło.
– Co i tak nie zmieni również faktu, że nawet jeżeli plan się powiedzie, nasze siły nadal będą mniejsze niż te, którymi dysponują Wiktowie.
– Cóż, admirale, gdy się atakuje silniejszego przeciwnika i posiada słabszą armię, zawsze trzeba pamiętać o pierwszej zasadzie strategii wojennej.
Admirał nie krył zdziwienia.
– Pierwsza i najważniejsza zasada strategii wojennej brzmi – wyjaśnił Hudis z uśmiechem pozbawionym radości – jeśli się atakuje silniejszego przeciwnika, nie wolno przegrać.
***
Kiedy Hudis powrócił do swojego pokoju, nie zaskoczyło go, że czeka na niego pułkownik Inger z Rady Bezpieczeństwa Dominium. Hudis doskonale znał powód obecności tego mężczyzny. Skrzywił się kwaśno.
– Ilu tym razem, pułkowniku?
Inger teatralnie otworzył notes.
– Trzech, sekretarzu ludowy. Może nawet czterech.
– Kto? – zapytał twardo Hudis.
– Dwóch kierowców, którzy widzieli ludzi z Cape Breton. I kelner.
Hudis mgliście pamiętał chudego mężczyznę w okularach z grubymi szkłami i zakolami, pochylającego się nad stołem.
– No i co? Doszło do infiltracji czy zamierzacie po prostu zamordować trzech ludzi z powodu podejrzeń, że mogą być szpiegami?
Inger popatrzył na Hudisa z ledwie skrywaną wrogością.
– Skoro ujmujecie to w ten sposób, sekretarzu ludowy, to owszem, zamierzam zamordować trzech ludzi, ponieważ uważam, że mogą być szpiegami.
– A macie jakieś dowody, że to szpiedzy? – nie ustąpił Hudis.
Pułkownik splótł palce.
– Nie mam żadnego dowodu, że nie są szpiegami. A wy, sekretarzu ludowy?
– A ten czwarty? – Hudis nieco zmienił ton. – Powiedzieliście, że było ich czterech.
– Czwarty to żołnierz w siłach Dominium. Został przydzielony do eskorty naszego admirała i jego personelu. Wie, że admirał tu był. Może nie wiedzieć, kim byli ludzie z Cape Breton, ale z pewnością rozpoznał admirała z Tilleke.
– Czyli jeden z nas! – stwierdził ostro Hudis. – Nie zabijamy swoich!
Inger popatrzył na niego beznamiętnie.
„Jak ktoś tak wysoko postawiony może być tak naiwny?” – pomyślał.
– Nie – zdecydował Hudis. – Odeślijcie go na Timora, pod СКАЧАТЬ