Название: Podziemia
Автор: Joanna Pypłacz
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Ужасы и Мистика
isbn: 978-83-7835-722-3
isbn:
– Ciekawe, z której strony… – prychnął.
– Obaj jesteśmy karaluchami. Potrzebujemy lepszych, ale głupszych od nas, by móc się przepoczwarzyć w motyle – wyjaśnił Józek. – Ale oni potrzebują naszej karaluszej przebiegłości jak powietrza… Za naszą udaną metamorfozę!
– Za metamorfozę! – odpowiedział niechętnie Ernest, wznosząc toast pustym już kieliszkiem.
Rozdział 8. Pierwsza kolacja
Pierwsza wspólna kolacja miała się rozpocząć punktualnie o osiemnastej. Nie doczekawszy się zapowiedzianej przez Jadwigę wizyty Topolskiego, Mateusz opuścił swój pokój z zamiarem zjawienia się w salonie pół godziny wcześniej. Schodząc po schodach, nagle zatrzymał się w połowie drogi. Z parteru doszły go bowiem fragmenty ściszonej, lecz dość żywiołowej wymiany zdań.
Bez trudu rozpoznał mentorski ton Klemensa oraz matowy głos Tamary, chwilami przechodzący w miękki alt, a chwilami w zacięty, chrapliwy półszept. Zdawać by się mogło, że co pewien czas słowa wysysają z jej płuc całe powietrze, którego nie starczyło już na oddech.
– Skoro już przyjęłam twoje warunki, teraz powinieneś uszanować moje – wypomniała.
– Szanuję je – odrzekł chłodno Topolski.
– Nieprawda.
– Pan Garstka to mój przyjaciel. A kimże jest pan Serafin? To człowiek znikąd!
– Od kiedy profesja lekarska przynosi ujmę? Wiktor jest lekarzem.
– On leczy konie, nie ludzi! Twój Wiktor nie jest lekarzem, tylko weterynarzem.
Mateusz dyskretnie wyjrzał przez balustradę. Państwo Topolscy stali naprzeciwko siebie w bardzo bliskiej odległości. W pewnej chwili bankier złapał żonę za szyję, zaciskając palce tuż pod jej podbródkiem.
– Pamiętasz, jak się umówiliśmy? – zapytał, cedząc każdą sylabę przez zaciśnięte zęby.
Kobieta wydała z siebie zduszony, rzężący dźwięk.
– Ty udajesz, że nic mi nie jest… że jest, jak dawniej, a ja w zamian daję ci wolność. Ale i ja decyduję, w jaki sposób, i w czyim towarzystwie, będziesz z tej wolności korzystać!
To rzekłszy, rozluźnił swój żelazny uścisk. Tamara nabrała powietrza w płuca, a następnie gwałtownie zakasłała.
– Zostawiam ci tę sprawę do przemyślenia – rzucił Topolski chłodnym, beznamiętnym tonem. – Miejmy nadzieję, że twoja sławna inteligencja, za którą tyle razy chwaliła cię Othilia von Redlich, podpowie ci najbardziej korzystne rozwiązanie.
Po tych słowach odszedł, wtapiając się we wszechogarniający półmrok.
Serce Mateusza przyspieszyło. Poczuł lekką słabość, podobnie jak student, gdy komisja egzaminacyjna debatuje nad jego oceną za niedomkniętymi drzwiami. Zaczął schodzić, bezszelestnie stawiając stopy na kolejnych stopniach. W miarę przybliżania się do epicentrum rozmowy, głosy zdawały się jednak cichnąć, tak jakby dyskutujący małżonkowie zauważyli, bądź też instynktownie wyczuli obecność intruza. Kiedy już dotarł na dół, hol był pusty.
Po chwili z przyległego do kuchni małego pomieszczenia wyszła Tamara. Minęła go bez słowa. Pomimo że twarz miała zupełnie nieruchomą, jej oczy płonęły. Mateuszowi zdało się nawet, że widzi dobywające się ze źrenic czarne ognie, gotowe strawić absolutnie wszystko, co tylko napotkają po drodze.
Oszołomiony, przywarł do poręczy schodów, odprowadzając ją wzrokiem. W końcu, prawie nadludzkim wysiłkiem, wydobył z kieszonki odziedziczony po ojcu zegarek. Było jeszcze wcześnie, do kolacji zostało sporo czasu. Nie wypadało eksplorować spiżarni gospodarzy w pierwszym dniu pobytu w ich domu. Dyskretnie zajrzał więc do kuchni, mając nadzieję spotkać tam Topolskiego. Na próżno.
W rezultacie znalazł się sam z Jadwigą. W milczeniu, z surowo zaciśniętymi ustami krzątała się wokół dużego stołu, zajęta przygotowywaniem posiłku. Wyglądała na starszą niż w rzeczywistości, a po jej dotychczasowej, jowialnej spontaniczności nie pozostał zaś żaden ślad.
– Może pomogę? – zapytał Mateusz, starając się przezwyciężyć otaczającą go zewsząd ciężką, duszną atmosferę.
– Proszę się nie kłopotać – odparła, nawet nie podnosząc wzroku znad półmiska z plastrami sera. – Poradzę sobie.
Garstka zauważył, że drgnął jej podbródek. Było mu gorąco. Poluźnił krawat, wziął głęboki oddech, po czym, nie odezwawszy się już do Jadwigi, udał się w stronę drzwi. Gdy tylko ją otworzył, poczuł na policzkach powiew zimnego, wieczornego powietrza, które trochę go orzeźwiło, choć nie zdołało wywiać z duszy coraz większego niepokoju, wgryzającego się w nią coraz głębiej i głębiej.
W tyle ogrodu majaczyła stara lipa – niemy świadek niedawnej pantomimy. Mateusz podszedł do niej i dotknął chropowatej kory dokładnie w miejscu, gdzie wówczas stał nieznajomy mężczyzna, zidentyfikowany już teraz jako niejaki Wiktor Serafin. Garstka oparł się o pień drzewa dokładnie w tym samym miejscu, co on. Pogrążony w zadumie, zaczął odtwarzać w pamięci całą scenę, uczestnicząc w niej z jego perspektywy.
Wyobraził sobie, że naprzeciwko niego stoi pani Topolska, ubrana w tę samą suknię, którą miała na sobie przed południem. Złotawe światło lamp, dobiegające z okien na parterze i na pierwszym piętrze, delikatnie oświetlało bladą twarz owej wyimaginowanej zjawy, wiatr zaś igrał z fałdami jej sukni. Mateuszowi zdawało się, iż słyszy nawet ich cichy szelest, współbrzmiący z szumem suchych liści drżących na rozłożystych konarach.
Wytworzona przez jego rozchwiany umysł wizja Tamary tak doskonale symulowała rzeczywistość, że widział ją wyraźnie, jak gdyby żona bankiera istotnie znajdowała się tuż obok niego. Czuł nawet na skórze rąk dotyk jej dłoni, słyszał urywany oddech. Tę dziwną, na wpół metafizyczną zadumę przerwał dopiero donośny głos Jadwigi, która z kuchennego okna zawołała go na kolację.
Ociągając się, oderwał plecy od pnia, strzepując z ramion kurz oraz resztki kory. Gdy po raz ostatni pogładził dłonią sędziwy pień, bezwiednie zaczął śpiewać pieśń Schuberta.
Am Brunnen vor dem Tore
Da steht ein Lindenbaum
Ich träumt in seinem Schatten
So manchen süßen Traum 4
Jadwiga tymczasem zniknęła wewnątrz budynku i zamknęła okno. Dostojne drzewo zaszumiało jeszcze na pożegnanie, a następnie ucichło, zanurzając się w nocnej zadumie przy akompaniamencie oddalającego się głosu Mateusza. Dokończył pierwszą zwrotkę tuż przed przekroczeniem progu.
Ich schnitt in seine Rinde
so СКАЧАТЬ
4
http://www.franzschubert.pl/index.php/piesni/podroz-zimowa/piesni-cyklu-podroz-zimowa/15-lipa-der-lindenbaum