Название: Podziemia
Автор: Joanna Pypłacz
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Ужасы и Мистика
isbn: 978-83-7835-722-3
isbn:
Stojąca za kontuarem rudowłosa dziewczyna, ubrana w suknię o barwie butelkowej zieleni, powitała go szerokim, lecz zarazem nieco szyderczym uśmiechem, po czym od razu sięgnęła po jego ulubiony trunek. Gdy odwróciła się tyłem do lady, grupa bardzo młodych mężczyzn siedzących przy jednym ze stołów znacznie się ożywiła. Pozdrowili chóralnie Ernesta, a następnie zsunęli krzesła i zniżyli głosy. Siedem głów konspiracyjnie nachyliło się nad blatem, na podobieństwo członków ławy przysięgłych deliberujących nad wyrokiem.
Tylko jeden, jasny szatyn o chorowitej fizjonomii, który od początku nie brał udziału w dyspucie, nie dołączył do swych towarzyszy, bez reszty zaabsorbowany szkicowaniem czegoś na pomiętej kartce papieru. Dopiero na dźwięk kroków Targońskiego podniósł wzrok.
– Palce mi połamiesz! – zaprotestował, gdy ten z całej siły uścisnął mu dłoń, omal nie miażdżąc kruchych palców, aż kości zazgrzytały pod cienką jak pergamin, śmiertelnie bladą skórą.
– Pokaż, Korda, co żeś tam znowu nagryzmolił – zażądał Ernest, porywając kartkę.
Spojrzał na nakreślony piórem rysunek i wybuchnął śmiechem.
– Tylko mi nie mów, że teraz zamierzasz jeszcze zostać malarzem – zawołał.
Młody mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.
– To tylko pamiątka – wyjaśnił. – Nie stać mnie na wynajęcie fotografa, więc muszę sobie radzić w taki sposób – oznajmił, po czym pogrążył się w zadumie.
Ernest rzucił kartkę z powrotem na stół i przysiadł się do niego. W tej samej chwili dziewczyna z powrotem stanęła przodem do lady, ostrożnie umieszczając na mokrym blacie kieliszek z absyntem. Obdarowała przy tym obydwu szerokim uśmiechem, po czym mrugnęła okiem do wątłego młodzieńca.
– A ty co, nic nie bierzesz? – zwrócił się Ernest do swego towarzysza.
Chłopak pokręcił głową, nie patrząc przy tym na niego, lecz na urodziwą młodą kobietę.
Targoński upił nieco szmaragdowego trunku.
– Dobre! – ocenił, oblizując się w ostentacyjnie prostacki sposób, a następnie wybuchnął dzikim śmiechem.
Karczmarka spojrzała na niego z pobłażliwym grymasem.
– Przyrządziłam go z myślą o tobie – zdradziła. – Wiem, że lubisz mocny.
Pokiwał głową z uznaniem i, nie krępując się ani trochę, zapatrzył się na jej dekolt, gdzie spoczywała zawieszona na czarnej wstążce, doskonale zakonserwowana główka martwego ptaka o ciemnym, połyskliwym upierzeniu.
– Okrutna jesteś, Judyto – powiedział.
Dziewczyna nonszalancko wydęła usta i zdmuchnęła sobie z twarzy pasmo miedzianych włosów, które, wydostawszy się podstępnie z upięcia niczym śliski, ciemny wąż, spełzło po czole i policzku aż na sam podbródek.
– To nie ja jestem okrutna – odrzekła lakonicznie. – Cyprian przychodzi tu z własnej woli.
Ernest powoli odkleił wzrok od ekscentrycznej ozdoby i spojrzał przelotnie na bladego młodzieńca, a następnie opróżnił dwie trzecie sporego kieliszka na jednym oddechu.
– Czy nie widzisz, jak on cierpi? – zapytał z sarkastycznym uśmiechem.
Judyta Drossel, gdyż tak się nazywała właścicielka oberży, wsparła brodę na łokciu i zawiesiła wzrok na pochylonej głowie chłopaka. Zwisająca z jej szyi, spreparowana ptasia główka głucho trąciła ladę.
– Wszyscy cierpimy – wyznała dziewczyna. – Ale on robi to najpiękniej.
Ernest zerknął na młodego poetę kątem oka. Przezroczysta, pociągła twarz Cypriana Kordy o ogromnych, ciężkich powiekach, dawniej budząca w nim najwyżej przyjazne politowanie, teraz zaczęła mu przypominać groźny nieuchwytny fantom.
– On odstaje od was wszystkich – kontynuowała Judyta melancholijnie rozmarzonym tonem. – Jest jak delikatny kwiat, który postanowił zakwitnąć w środku zimy.
Cyprian na chwilę podniósł głowę, tak jakby mimochodem usłyszał fragmenty tego osobliwego elogium. Uśmiechnął się do siebie, po czym znów pochylił się nad swym szkicem.
– Czekaj na mnie o północy – nakazał Ernest, puszczając do Judyty perskie oko.
Nie odwzajemniła gestu, lecz nieznacznie skinęła głową. W jej rozszerzonych w półmroku źrenicach błysnęło ciemne, nieco złowrogie światło.
Po tych słowach Targoński ponownie dołączył do swego towarzysza. Gdy postawił kieliszek na stole, parę kropel wylało się na kartkę.
– Czyżby powstawało coś nowego? – zapytał nieco pogardliwie.
– Tak, to fragment nowego utworu – potwierdził Korda.
Ernest zaczął czytać. „Tylko on mógł coś podobnego wykombinować! To płynie jak rzeka, jak strumień górskiego powietrza! To jest genialne!” – pomyślał z zachwytem.
Subtelne, lecz zarazem dość ewidentne aluzje do Judyty wzbudziły w nim palące uczucie zazdrości. Nie dał jednak niczego po sobie poznać. Westchnął tylko, kręcąc głową z teatralną dezaprobatą, po czym zanurzył górną wargę w resztkach absyntu.
– Co o tym myślisz? – zainteresował się Cyprian.
Targoński dostrzegł w jego smutnych, podkrążonych oczach obiecującą iskrę niepewności.
– Chyba rzeczywiście powinieneś zostać malarzem – stwierdził z niesmakiem, oddając mu brudnopis.
Przyjąwszy uwagę do wiadomości z pozorną obojętnością, młodzieniec zapatrzył się na Judytę, która teraz cierpliwie znosiła umizgi tęgiego mężczyzny o nieestetycznie sterczącym, kilkudniowym zaroście – jednego ze stałych bywalców Szkarłatnego Księżyca. Posiedział jeszcze w milczeniu parę minut, a następnie wstał, podał swą lodowatą, wilgotną dłoń Ernestowi, rzucił dziewczynie tęskne spojrzenie i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi.
Karczmarka pomachała mu na pożegnanie ponad głową swego korpulentnego zalotnika. Gdy podnosiła ramię, zwisająca nad falbaną z czarnej gipiury głowa martwego ptaka, która zdawała się spijać z dekoltu krople potu, nieznacznie podskoczyła.
– „Bogini otchłani”… – powiedział do siebie Ernest. СКАЧАТЬ