Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych - Joanna Jax страница 20

Название: Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych

Автор: Joanna Jax

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7835-713-1

isbn:

СКАЧАТЬ w ziemię, jak gdyby składały się z samych dachów i – jak objaśniła pani Kącka – były to ziemianki dla ludzi. W ich okolicy też takowe były, ale trzymano tam ziemniaki, cebulę czy przetwory.

      Wkrótce i wiejska zabudowa się skończyła, a przed oczami jadących ukazały się bezkresne łąki i prosta piaszczysta droga, ciągnąca się aż po horyzont. Teren był płaski jak stół, ziemia stanowiła kompletne pustkowie, pełne nieużytków, suchej, niemal piaszczystej gleby, gdzieniegdzie zabarwionej na rudy kolor.

      Kiedy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, oczom wygnańców ukazała się tafla dużego jeziora, a gdzieś w oddali można było rozpoznać niezbyt wyraźne kontury niewysokich wzgórz. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały na wodzie, tworząc niemal sielankowy pejzaż.

      – Jak tutaj pięknie – westchnęła Gabriela.

      Wszyscy siedzący na wozie ludzie podzielili jej zdanie, wstąpił w nich nowy duch i nadzieja, że w tej pięknej okolicy niebawem poczują się jak w domu.

      Błażejowi także udzielił się ten radosny nastrój i mimo że nigdy nie nazwałby się romantykiem, teraz poczuł się niczym średniowieczny trubadur, pragnący śpiewać swojej ukochanej serenady, by wzruszyć jej serce.

      – Pokochasz mnie kiedy, Gabrysiu? – zapytał ze ściśniętym gardłem.

      Gabriela Kącka popatrzyła na niego jak na wariata. Miała świadomość, że ten gówniarz podkochuje się w niej potajemnie, ale nie spodziewała się, iż może mieć jakiekolwiek złudzenia.

      Postanowiła zareagować śmiechem.

      – Przecież ty dzieciuch jesteś. Musisz się rozejrzeć za panną w swoim wieku. Albo… – Wskazała brodą na małą Nelę. – …wyhoduj sobie dziewuchę. Za kilka lat będzie za tobą szalała.

      Błażejowi zrobiło się przykro. Panna Kącka nie musiała się naśmiewać z jego uczuć, nawet jeśli wciąż kochała Huberta Morawińskiego.

      – Za rok, dwa to różnicy żadnej widać nie będzie – żachnął się.

      – Przecież ja mam narzeczonego – nieco spuściła z tonu Gabriela.

      – A gdyby tak z dziedzicem nie wyszło? – nie dawał za wygraną Błażej.

      – A co ma nie wyjść? Myślisz, że sobie inną znajdzie? – Zmarszczyła gniewnie czoło.

      – Zdarza się, jak się człowiek nagle z dala od narzeczonej znajdzie. A tego kwiatu to pół światu. – Chłopak postanowił, że nie popuści Gabrieli wcześniejszego potraktowania i zrani ją równie mocno, co ona jego.

      – Uważasz, że niewarta jestem tego, by na mnie poczekał? – prychnęła.

      – Może Gabrysia po prostu jest za bardzo pewna swojego – mruknął.

      – I w związku z tym powinnam obdarzyć wdziękami byle gówniarza? – odcięła się.

      – Ani nie jestem gówniarzem, ani byle kim. I żeby kiedy Gabriela nie pożałowała, że tak obśmiała moje zaloty – burknął i odwrócił głowę, by skupić się na pięknym krajobrazie i nie rozpłakać się z żalu.

      – A ja już tak cię polubiłam. Musiałeś wszystko zepsuć? – westchnęła panna Kącka.

      – Łaski bez…

      – To znaczy, że jak się w tobie nie zauroczyłam, to nie chce Błażej, żebym go choć lubiła? – zapytała tonem, który miał sugerować wyciągniętą na zgodę rękę.

      – A niechże Gabriela robi, co uważa. Jak zawsze. – Postanowił, że tak łatwo się z nią nie pogodzi.

      Niebawem sielankowy obraz skończył się, bo dotarli do jakiejś niewielkiej osady, administracyjnie przynależnej do Modrogo Sada. Tutaj domostwa prezentowały się jeszcze bardziej ubogo niż te wokół miasteczka. Odnosiło się wrażenie, że zaraz się rozlecą, a na pewno nie stanowią dla żadnego człowieka miejsca do życia. Tymczasem ujrzeli przy zagrodach umorusane, boso biegające dzieci, kobiety taszczące na pałąkach wiadra wody i zwierzęta gospodarskie, błąkające się po pobliskiej łące. To, co było zadziwiające, to brak jakiegokolwiek ogródka z warzywami czy chociażby nędznej kwiatowej rabatki. Jedno wielkie klepisko.

      Dopiero przyjrzawszy się baczniej, można było zobaczyć w oddali nieco okazalsze budynki. Nie miały one nic wspólnego z pięknymi willami na przedmieściach Wilna czy Warszawy ani nie prezentowały dworkowego stylu, ale przynajmniej wyglądały nieco solidniej.

      – Nu, dojechalim – powiedział woźnica.

      Przybysze wysiedli, skonsternowani, i marzenia o normalnych domach pękły niczym bańka mydlana.

      – I co teraz? – wyrwało się Apolonii.

      – Szto? Nieczewo. Zdieś wam żyt i zdieś wam padychat. – Mężczyzna zarechotał paskudnie i odjechał, zostawiając zdezorientowanych ludzi na ogromnym klepisku.

      W ciągu kilku chwil mieszkańcy osady wylegli z domostw, niektórzy trzymali w glinianych dzbankach mleko, inni placki przypominające chleb. Ale tych osób było niewiele. W większości ludzie patrzyli na przybyszy złowrogo, jakby właśnie przyjechali obcy, by zakłócić ich spokojny żywot. Stali więc tak bezradni i czekali na ostatni wóz, w którym jechali mężczyźni odbierający ich ze stacji. Oni przecież powinni coś wiedzieć. Jednak zakomunikowali oni zesłańcom, że tutaj ludzie sami sobie muszą znaleźć miejsce do spania, jedzenie i pracę, jeśli w ogóle ktoś zezwoli im ją podjąć.

      – To jak mamy żyć? – zapytała rozdzierająco Apolonia.

      – Możecie zdychać, jak chcecie – odpowiedział ten o jasnych włosach i dodał, że niebawem wszyscy będą musieli się zgłosić do biura po papiery, a owo biuro znajduje się w miasteczku, w którym wysiadali na stacji. – Takimi, jak wy, zajmują się sielsowiety, bo wy jesteście admistratiwno-wysłanni.

      Przybyli ludzie spoglądali na siebie pytająco. Nie mieli pojęcia, co w praktyce oznaczał termin „zesłańcy w trybie decyzji administracyjnej”. Nie wiedzieli także, czym dotrą do oddalonego o dziesięć kilometrów od osady miasteczka. Zapewne będą musieli pójść piechotą, ale jak wytrzymają tę drogę dzieci, starcy i gdzie przechowają swoje bagaże, a w końcu jak przeczekają noc? Idiotyzmem wydawało się wywożenie ich z miasteczka, kiedy właściwie powinni niechybnie tam wrócić.

      – To nie mogliście się tam zatrzymać, żebyśmy mogli załatwić formalności? – zirytował się stary Morawiński.

      Mężczyzna pokręcił przecząco głową.

      – U nas sielsowiety do trzeciej odkryte, a wy prijechali o czwartej.

      Blady strach padł na każdego z przybyłych. Zaczęli gorączkowo szukać pieniędzy i proponować je tubylcom, żeby jakoś przetrwać noc. Stojący wokół nich Kazachowie mówili w języku, który był kompletnie niezrozumiały, tylko nieliczni Rosjanie mogli swobodnie СКАЧАТЬ