Название: Lot nad kukułczym gniazdem
Автор: Кен Кизи
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-7985-234-5
isbn:
– Nie tak szybko, aniołeczku; co to za dwie czerwone kapsułki obok mojej witaminki?
Znam go. Tęgi, wiecznie gderający Okresowy, który już zdążył sobie wyrobić opinię rozrabiaki.
– To zwykłe proszki, panie Taber. Dla pańskiego dobra. Musimy je szybko połknąć.
– Ale jakie proszki? Rany, przecież sam widzę, że to proszki…
– Połknijmy je szybciutko, dobrze? Takie ładne proszeczki. Niech pan to zrobi dla mnie.
Pielęgniarka zerka na Wielką Oddziałową, żeby zobaczyć, czy ta kokieteryjna metoda znajdzie uznanie w jej oczach, po czym spogląda na Tabera. Facet w dalszym ciągu, nawet dla niej, nie zamierza łykać proszków, o których nic nie wie.
– Nie lubię się awanturować, ale nic nie połknę, dopóki się nie dowiem, co jest w środku. Kto mi zagwarantuje, że to nie jakieś świństwo, po którym z człowiekiem dzieją się dziwne rzeczỳ?
– Panie Taber, proszę się nie denerwować…
– Nie denerwować? Na miłość boską, chcę się tylko dowiedzieć…
Wielka Oddziałowa podkradła się cicho i ścisnęła go za łokieć, paraliżując mu całe ramię.
– W porządku, siostro Flinn – mówi. – Skoro pan Taber upiera się jak dziecko, będziemy go traktować odpowiednio. Staraliśmy się być dla niego mili i uprzejmi. Najwyraźniej nie jest to właściwa metoda. Ani słowa podzięki: tylko wrogość i wrogość. Może pan odejść, panie Taber, jeżeli nie chce pan przyjąć leków doustnie.
– Na miłość boską, chciałem się tylko…
– Może pan odejść.
Odchodzi, mrucząc pod nosem, gdy tylko oddziałowa puszcza jego łokieć; idzie do toalety i siedzi tam cały ranek, dumając o czerwonych kapsułkach. Raz ukryłem jedną pod językiem – udałem, że ją połykam, a potem rozgniotłem ją w schowku. Przez ułamek sekundy, zanim wszystko obróciło się w biały pył, widziałem zminiaturyzowany zespół elektroniczny podobny do tych, jakich używaliśmy w wojsku w Korpusie Radiolokacyjnym, złożony z mikroskopijnych drucików, oporników i tranzystorów, specjalnie zaprojektowany, żeby rozsypać się przy zetknięciu z powietrzem…
Ósma dwadzieścia – czarni wydają karty i puzzle…
Ósma dwadzieścia pięć – któryś Okresowy wspomina, że podglądał swoją siostrę w kąpieli; trzej pacjenci siedzący przy tym samym stoliku o mało nóg nie połamią, tak im spieszno, żeby wpisać to do dziennika…
Ósma trzydzieści – otwierają się drzwi i na oddział wbiega truchcikiem dwóch cuchnących winem techników; technicy zawsze chodzą szybko albo biegają truchcikiem, bo tak bardzo pochylają się do przodu, że upadliby, gdyby poruszali się wolno. Zawsze pochylają się do przodu i zawsze cuchną winem, jakby sterylizowali w nim narzędzia. Wbiegają do pracowni i zamykają za sobą drzwi, zaczynam więc zmywać koło nich posadzkę i staram się uchwycić głosy ponad zgrzytem stali o kamień szlifierski: zzzt-zzzt-zzzt.
– Przeklęta pora; mamy już co do roboty?
– Musimy zainstalować wyłącznik ciekawości w jakimś dociekliwym draniu. Oddziałowa mówi, że to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na składzie.
– Może trzeba będzie zadzwonić do IBM, żeby nam dostarczyli galopem; sprawdzę tylko w magazynie…
– Dobra, a przy okazji przynieś butelkę spirytusu; nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na trzeźwo nie jestem w stanie zamontować najmniejszego gówna. Ech, do diabła, to i tak lżejsza praca niż w warsztacie samochodowym…
Ich głosy są sztuczne, a wymiana zdań za szybka jak na prawdziwą rozmowę – tak gdakają postacie na filmach rysunkowych. Odsuwam się ze zmywakiem, nim mnie ktoś przyłapie na podsłuchiwaniu.
Dwaj wysocy czarni dopadają Tabera w toalecie i ciągną siłą do izolatki. Jednego udaje mu się kopnąć w kostkę. Taber drze się wniebogłosy. Dziwi mnie, że kiedy go trzymają, wygląda tak bezradnie, jakby go skuwały czarne stalowe obręcze.
Sanitariusze rzucają go twarzą na materac. Jeden siada mu na głowie, a drugi rozpruwa z tyłu trawiaste portki i szarpie materiał, aż brzoskwiniowy tyłek Tabera wyłania się z zieleni. Materac zagłusza przekleństwa pacjenta, a czarnuch siedzący mu na głowie powtarza:
– Spokojnie, panie Taber, spokojnie…
Korytarzem nadchodzi oddziałowa, smarując wazeliną długą strzykawkę; skręca do izolatki i zatrzaskuje za sobą drzwi, a kiedy wyłania się po sekundzie, wyciera igłę o strzęp spodni Tabera. Słoik wazeliny zostawiła w środku. Zanim drugi czarny domknie drzwi, widzę przez szparę, że ten, który siedzi Taberowi na głowie, natłuszcza go zanurzonym w słoiku kawałkiem ligniny. Dopiero po dłuższym czasie drzwi się znów otwierają i ukazują się w nich sanitariusze, którzy przenoszą Tabera do pracowni. Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owinięty w mokre prześcieradło…
Dziewiąta – młodzi stażyści w marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach przychodzą na pięćdziesiąt minut, żeby wypytywać Okresowych o ich dzieciństwo. Wielka Oddziałowa nie ma zaufania do tych ostrzyżonych na jeża młodzików i ich pięćdziesięciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciężką próbą. W ich obecności zaczyna nawalać cała maszyneria, więc oddziałowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje sobie, żeby sprawdzić w aktach, czy stażyści nie mają za sobą wykroczeń drogowych albo czegoś podobnego…
Dziewiąta pięćdziesiąt – stażyści wychodzą i maszyneria znów buczy miarowo. Oddziałowa obserwuje ze szklanej klatki świetlicę: obraz za szybą odzyskuje stalowoniebieską wyrazistość, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysunkowych postaci.
Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.
– Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy nakłuwaniu kanału kręgowego zaczął się budzić – mówi technik do oddziałowej. – Co siostra na to, gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie marnować drugiego seconalu?
– Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się okaże, że trzeba mu zoperować mózg.
Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci z kreskówki albo do kukiełek w przedstawieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla…
Dziesiąta СКАЧАТЬ