Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи страница 6

Название: Lot nad kukułczym gniazdem

Автор: Кен Кизи

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7985-234-5

isbn:

СКАЧАТЬ że jestem niepoprawnym zabijaką. Że niby ciągle wdaję się w bójki. Gówno prawda. Kiedy wdawałem się w bójki, będąc prostym drwalem, przymykali oczy i mówili, że to zrozumiałe; gość, który tak ciężko tyra, ma prawo się wyszumieć. Ale jeżeli się jest szulerem i w dodatku wiadomo, że czasami organizuje się prywatne partyjki, wystarczy krzywo splunąć i już zamykają cię jako kryminalistę. Kurczę, w jednej dziurze samo wożenie mnie do mamra solidnie nadwerężyło budżet miejscowej policji!

      Potrząsa głową i nadyma policzki.

      – Ale trwało to krótko. Scwaniłem się. Trzeba wam wiedzieć, że ten wyrok za pobicie, który odsiadywałem w Pendleton, był pierwszym od prawie roku. Dlatego właśnie trafiłem do kicia. Wyszedłem z wprawy: facet miał jeszcze dość sił, żeby się podnieść z podłogi i zawiadomić gliny, nim prysnąłem z miasta. Twardy gość…

      Znów się śmieje, funduje grabulę, a ilekroć czarny z termometrem podchodzi zbyt blisko, siada, żeby się mocować na ręce, i wkrótce zna już wszystkich Okresowych. Przywitawszy się z ostatnim z nich, wali prosto na stronę Chroników, tak jakbyśmy wcale nie byli gorsi. Nie wiadomo, czy zawsze jest taki serdeczny, czy też ma swoje szulerskie powody, by ściskać łapska facetom tak chorym, że często nie wiedzą nawet, jak się nazywają.

      Odrywa od ściany dłoń Ellisa i potrząsa nią zamaszyście, jakby był politykiem kandydującym w wyborach, a głos Ellisa był równie dobry jak inne.

      – Stary – mówi do niego z powagą – nazywam się Randle Patrick McMurphy i nie podoba mi się widok dorosłego faceta stojącego po kostki we własnych sikach. Może byś się wytarł, co?

      Ellis spogląda w dół ze szczerym zdumieniem, jakby widział kałużę po raz pierwszy.

      – Ojej, dziękuję! – woła i nawet robi kilka kroków w stronę toalety, ale gwoździe przyciągają go do ściany.

      McMurphy przesuwa się wzdłuż szeregu Chroników, ściskając ręce pułkownikowi Mattersonowi, Ruckly’emu i staremu Pete’owi. Ściska ręce Wózkarzy, Chodzących i Roślin, ściska ręce, które musi podnosić chorym z kolan niby martwe ptaki, cuda maleńkich kostek i drucików, nakręcane ptaki, które spadły, bo odkształciły się sprężyny. Ściska ręce wszystkim z wyjątkiem George’a, maniaka czystości, który uśmiecha się i cofa przed niehigieniczną dłonią; jego więc McMurphy tylko pozdrawia gestem, a odchodząc, mruczy do swojej ręki:

      – Jak ci się zdaje, łapo, skąd ten stary wiedział, w jakim maczałaś się gównie?

      Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, żeby ze wszystkimi nawiązać znajomość, ale to stokroć lepsze od układania puzzli. Wciąż powtarza, jakie to istotne dla szulera, żeby poznał wszystkich, z którymi ma mieć do czynienia. Ale chyba zdaje sobie sprawę, że niewiele będzie miał do czynienia z osiemdziesięcioletnim niemowlakiem, który niechybnie wsadziłby kartę do gęby i zaczął żuć bezzębnymi dziąsłami. Mimo to wygląda, jakby dobrze się bawił, jakby zadawanie się z ludźmi po prostu sprawiało mu frajdę.

      Ja jestem ostatni. Nadal siedzę w kącie przywiązany do krzesła. McMurphy przystaje przede mną, zahacza kciuki o kieszenie spodni, odchyla głowę i wybucha śmiechem, jakbym był najbardziej zabawny ze wszystkich.

      Przeraził mnie wtedy ten śmiech, bo wydało mi się, że McMurphy mnie rozszyfrował, odgadł, że to moje siedzenie z rękami wokół podkurczonych kolan i patrzenie przed siebie, jakbym nic nie słyszał, to jedna wielka lipa.

      – Ho, ho, ho! – zawołał. – Patrzcie, kogo tu mamy!

      Pamiętam tę scenę bardzo wyraźnie. Pamiętam, że zmrużył jedno oko, odchylił głowę i – nie przestając się śmiać – spojrzał na mnie znad niezagojonej wiśniowej szramy na nosie. Pomyślałem, że śmieszy go moja indiańska twarz i czarne, lśniące włosy Indianina. Pomyślałem, że może śmieszy go mój bezsilny wygląd. Ale potem przypomniałem sobie, co najpierw przyszło mi do głowy: że się śmieje, bo ani na sekundę nie nabrał się na moje udawanie – mniejsza, jak byłem przebiegły, on i tak przejrzał mnie na wylot; śmiał się i mrugał, żeby mi to dać do zrozumienia.

      – Co z tobą, Wielki Wodzu? Wyglądasz jak kwoka wysiadująca jaja.

      Zerknął na Okresowych, żeby sprawdzić, czy się śmieją z dowcipu, ale ponieważ tylko zachichotali niemrawo, znów spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.

      – Jak ci na imię, Wodzu?

      Z przeciwnej strony świetlicy dobiegł mnie głos Billy’ego:

      – N-n-nazywa się Bromden. Wódz Bromden. Ale wszyscy przezywają go Wodzem Sz-szczotą, bo sanitariusze wciąż zaganiają go do s-s-sprzątania. Chyba niewiele poza tym umiałby robić. Jest głuchy. – Billy podparł ręką brodę. – Gdybym ja był g-g-głuchy – rzekł z westchnieniem – tobym się zabił.

      McMurphy nie spuszczał ze mnie wzroku.

      – Gdyby tak stanął prosto, to byłby z niego kawał chłopa, co? Nie wiecie, ile ma wzrostu?

      – Chyba raz ktoś go z-z-zmierzył i wyszło, że ma równo d-dwa metry, ale co z tego, skoro boi się własnego cie-cie-cienia. Wie-wielki, głuchy Indianin.

      – Od razu pomyślałem że to Indianin. Bromden, tak? Dziwnie się nazywa jak na Indianina. Z jakiego jest plemienia?

      – Nie wiem – odparł Billy. – Był tu, k-kiedy mnie p-przyjęli.

      – Słyszałem od lekarza – włączył się do rozmowy Harding – że jest tylko półkrwi Indianinem i pochodzi z jakiegoś wymarłego plemienia, które żyło nad brzegiem Kolumbii. Lekarz powiedział, że jego ojciec był wodzem, więc i jego wszyscy tak nazywają. Ale dlaczego akurat „Bromden”, tego nie wiem; moja znajomość dziejów indiańskich nie sięga, niestety, tak daleko.

      McMurphy przysunął twarz tak blisko mojej, że chcąc nie chcąc, musiałem na niego spojrzeć.

      – To prawda? Jesteś głuchy, Wodzu?

      – Jest g-g-głuchoniemy.

      McMurphy wydął wargi i przez dłuższą chwilę patrzył mi w oczy. Potem wyprostował się i podsunął mi pod nos prawicę.

      – Co za różnica, przywitać się chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, może i rosłe z ciebie chłopisko, ale jeśli się ze mną nie przywitasz, uznam to za obrazę! Dobrze się zastanów, czy chcesz się narazić nowemu władcy wariatkowa!

      Po tych słowach puścił oko do Hardinga i Billy’ego, ale ręki, szerokiej jak talerz, nie cofnął.

      Dokładnie pamiętam, jak wyglądała: pamiętam karbid pod paznokciami świadczący o tym, że McMurphy pracował kiedyś w warsztacie blacharskim, kotwicę wytatuowaną na jej wierzchu i brudny plaster na środkowym palcu, odklejający się na brzegach. Na kłykciach widniały stare i nowe blizny oraz zadrapania.

      Sama dłoń była twarda jak kość i gładka od ściskania drewnianych trzonków siekier i gracy – nigdy bym nie uwierzył, że to dłoń szulera. Pokrywały ją spękane odciski, w które wżarł się brud, znacząc na niej szlak wędrówek McMurphy’ego СКАЧАТЬ