Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 22

Название: Towarzysze Jehudy

Автор: Aleksander Dumas

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 978-83-270-0297-6

isbn:

СКАЧАТЬ odparł prezydujący – na twym rojaliźmie i lojalności.

      – Pozwólcie tedy, przyjaciele, że pożegnam was zaraz. Chcę przed dniem być już na drodze do Paryża, a mam jeszcze jedną wizytę przed odjazdem.

      – Idź – rzekł prezydujący, biorąc Morgana w ramiona. – Inny powiedziałby: "Bądź mężny i odważny!" Ja mówię: "Bądź ostrożny".

      Młodzieniec pożegnał uśmiechem przyjaciół, zawinął się w płaszcz, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł.

      ROMEO I JULIA

      Koń Morgana był już gotów do drogi.

      Zaledwie młodzieniec wskoczył na siodło, wrota klasztoru rozwarły się przed nim; koń pomknął ostro, jakby już zapomniał o odbytej niedawno drodze. Za wrotami Morgan po krótkiej chwili wahania skręcił na prawo; czas jakiś jechał wzdłuż ścieżki, prowadzącej z Bourgu do Seillon, skręcił znowu na prawo poprzez pole, zanurzył się w las, wkrótce wyjechał na bity gościniec Pont-d'Ain i po półgodzinnej jeździe zatrzymał się przy grupie domów, zwanej obecnie Maisons-des-Gardes. Nad jednym z tych domów wisiał pęk ostrokrzewu, wskazując, że tu odpoczywali i posilali się włościanie i piesi podróżni.

      I tutaj, jak pod klasztorem Kartuzów, Morgan zastukał we wrota rękojeścią pistoletu. Wkrótce usłyszał kroki stajennego; wrota zaskrzypiały, a człowiek, który je otworzył, zobaczywszy jeźdźca z pistoletem w ręku, zrobił instynktowny ruch, jak gdyby chciał wrota zamknąć.

      – To ja, Pataut – rzekł młodzieniec. – Nie bój się.

      – A prawda. To pan Karol. Ale widzi pan, teraz ostrożność jest najlepszym środkiem bezpieczeństwa!

      – Masz rację, Pataut – odparł młodzieniec, dając mówiącemu sztukę srebra. – Ale bądź spokojny. Wrócą lepsze czasy.

      – A czy długo będziem na to czekali?

      – Pataut, obiecuję ci postarać się, abyś długo nie czekał. Śpieszę się nie mniej, niż ty.

      Toteż chciałbym, abyś się nie kładł spać, kochany Pataut.

      – Pan wie, że kiedy pan tu jest, nie kładę się wcale. Co się tyczy konia… Pan chyba co dzień zmienia konia. Dziś pan jest na karym.

      – Tak, jestem kapryśny z natury. Zresztą koń niczego nie potrzebuje. Popuść mu wędzidła, siodło postaw. Czekaj no! Włóż pistolet do olster, a te dwa potrzymaj.

      Z tymi słowy młodzieniec oddał chłopcu pistolety zza pasa.

      – Ho! – zaśmiał się ten. -Pistoletów mamy dosyć.

      – Wiesz, Pataut, że drogi nie są bezpieczne.

      – Ja myślę. Czyż mało mamy, panie Karolu, rozboi? Przecież w ostatnim tygodniu zatrzymano i ograbiono dyliżans, jadący z Genewy do Bourgu.

      – Tak? – zapytał Morgan. – A kogo o to posądzają?

      – Komedia prawdziwa! Mówią, że towarzysze Jezusa. Ale nie wierzę temu. Przecież towarzysze Jezusa – to apostołowie?

      – No, chyba – odparł wesoło Morgan – innych nie było.

      – Otóż to – ciągnął Pataut – oskarżać dwunastu apostołów o ograbienie dyliżansu! Tylko tego brakowało. Oj, panie, żyjemy w czasach, kiedy nie ma nic świętego.

      I potrząsnąwszy głową, jak zdeklarowany mizantrop, Pataut odprowadził konia do stajni.

      Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot otaczający ogród i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.

      Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę.

      Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.

      Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w okamgnieniu zsunął się na drugą stronę.

      Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszędzie było cicho i spokojnie.

      Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, pilnie wpatrywał się w okna domu. W jednym tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu. Pod oknem tym był balkonik, spowity winem. Nad oknem, wychodzącym wprost na balkon, splatały się gałęzie dwóch drzew.

      W oknie wisiała żaluzja, podnoszona przy pomocy sznurów. Poprzez tę żaluzję właśnie Morgan dojrzał światło.

      W pierwszym odruchu młodzieniec chciał iść wprost przez trawnik, lecz z obawy przed zdemaskowaniem zmienił zamiar.

      Pod zajazd prowadziła aleja lipowa. W tę to aleję wszedł Morgan. W kilku susach przebył przestrzeń od końca alei do domu i skrył się w cieniu rzucanym przez budynek. Cofając się tak, aby nie wyjść z cienia, miał oczy utkwione w oknie. Po chwili klasnął trzykrotnie w ręce. Na ten znak jakiś cień zamigotał w pokojach i zbliżył się do okna.

      Morgan zaklaskał ponownie.

      Otworzono okno, podniesiono żaluzje. Czarująca dziewczyna w nocnym odzieniu, z blond włosami rozsypanymi na ramionach, ukazała się w ramach zieleni. Młodzieniec wyciągnął ręce. Naprzeciw nim wysunęły się dwie ręce dziewczyny i dwa głosy wybiegły na spotkanie:

      – Karolu!

      – Amelio!

      Młodzieniec, chwytając się splotów wina i występów w murze, wdrapał się na balkon.

      To co mówili sobie potem młodzi ludzie, było tylko szeptem miłości, zagłuszonym nieskończonymi pocałunkami.

      Młodzieniec wprowadził dziewczynę jedną ręką do pokoju, a drugą puścił sznur żaluzji, która spadła z hałasem.

      Zamknięto okno, światło zgasło i cały dom pogrążył się w ciemnościach.

      Ciemności trwały z kwadrans. Wtem rozległ się turkot kół na drodze, idącej od Pont-d'Ain ku zamkowi.

      Turkot ucichł; kolasa zatrzymała się przed bramą.

      RODZINA ROLANDA

      Powóz, który zatrzymał się przed bramą, przywiózł Rolanda i sir Johna.

      Tak dalece nie spodziewano się gości, że wszystkie światła w domu były pogaszone, wszystkie okna były ciemne, nawet okno w pokoju Amelii.

      Prawda, że pocztylion jakieś pięćset kroków od domu strzelał z bata, lecz strzały te nie mogły rozbudzić mieszkańców prowincji z pierwszego snu.

      Gdy СКАЧАТЬ