Popioły, tom I. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły, tom I - Stefan Żeromski страница 6

Название: Popioły, tom I

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – Moje miano jest Hibl. Z kieleckiego krajzamtu…

      – A tak…. Miło mi… Raczże waszmość rozgościć się jak u siebie. Służę zaraz.

      Komisarz Hibl usiadł w obdartym krześle i przy blasku drgającego płomienia dwu świec łojowych, obojętnie, zimnymi oczyma przypatrywał się Rafałowi, który sam na sam zostawiony z gościem przez wuja nie wiedział, co ma robić. Nie zdjął nawet z ramienia swej pojedynki. Dopiero Kacper przyszedł mu z pomocą. Rafał usadowił się w ciemnym rogu dużej stancji i zaraz poczuł, jak mu się straszliwie chce spać. Głód skręcał mu kiszki, ale senność i nad tym górowała. Oczy chłopca dostrzegały jeszcze „Niemczyka” i płomyki topniejących świec, ale w przedziwnie wielkiej odległości…

      Całe stado psów wałęsało się po pokoju. Jedne z nich wskoczyły wnet na sofę przy stole i oko w oko przypatrywały się gościowi, inne rozkładały się na dobre obok wielkiego pieca. Niemen i Wisła, bohatery dnia, śmiało układły się do snu w rogu kanapki, która była miejscem spoczynku Rafała. Tymczasem Nardzewski zrzuciwszy lisiurę wyszedł z sąsiedniego pokoju w lżejszych butach i łosiej kurcie ze srebrnymi guzami. Twarz jego była czerwona i oczy przekrwione od wiatru. Siadł przy stole naprzeciwko niemieckiego przybysza. Nim znowu zaczął z nim rozmawiać, rzucił rozkaz:

      – Wieczerza!

      Kacper znikł we drzwiach wejścia, prowadzących do sieni i kuchni na drugiej stronie wielkiego dworu.

      – Siadaj, Rafale – rzekł Nardzewski.

      Zwracając się do Hibla, przydał:

      – Mój siostrzeniec, Olbromski, z Sandomierskiego. Na poetyce w szkołach sandomierskich iuventutem marnuje…

      Gość skłonił się w milczeniu, nie podnosząc oczu. Nardzewski patrzał weń nieruchomym spojrzeniem, w którego wyrazie nie było cienia przyjaźni.

      – Rad bym wiedział – rzekł z cicha, uprzejmie i prawie z pokorą – czy mamy zaszczyt należeć do tej samej nacji, co waszmość, panie komisarzu, czyli też, niestety…

      Obcy podniósł głowę. Uśmiech nieokreślony wypłynął na jego wargi. Rzekł ostrożnie, z namysłem:

      – Jestem w mieście stołecznym, Wiedniu, urodzony. Tam mój ojciec zamieszkały był, gdy przybył z czeskiej strony…

      – Z czeskiej strony? proszę…

      – Tak jest. My są Słowianie.

      – Rozumiem.

      – Kiedy ja byłem sześć lat stary, rodzice moi przybyli do Wschodniej Galicji i w jarosławskim krajzamcie osiedli. Tam się wychowałem. Ojciec mój był mandatariuszem w dobrach księcia Olelkowicza.

      – I to rozumiem.

      – Teraz ja… Ja jestem prawie Galicjanin. Wiednia nie pamiętam, umiem po polsku.

      – Doprawdy?

      – Bardzo jestem przywiązany do tutejszych zachodniogalicyjskich obywatelów i do tego kraju Zachodniej Galicji. Ja do tego kraju ze Lwowa wydelegowany, kiedy po nieszczęśliwych przypadkach i smutnych zamieszkach ten kraj używać nareszcie zaczął błogiej pomyślności pod panowaniem Najjaśniejszego cesarza i króla Franciszka Wtórego, zostałem.

      – Toś waćpan dobrze powiedział.

      – Bardzo to jest piękny kraj!

      – A tak, dosyć piękny, tylko trochę niewesoły i, jak to sam spostrzegłeś, złej konduity… – mówił szlachcic kiwając głową.

      – Na lepszym pożytkowaniu ról zbywa… – nieśmiało wtrącił urzędnik. – Żadne drogi tu są, osobliwie w kieleckim krajzamcie. Ach, co za drogi! Ja myślałem, że tylko w Karpackich Wielkogórach takie drogi bywają.

      – To są, mości panie, polskie drogi. Ale jakoś i takimi zajedzie, skoro się uprzeć. Co mówię? Wjedzie tam, gdzie, zdawałoby się, tylko czarownica na łopacie doleci…

      Dalszą rozmowę przerwało wkroczenie wieczerzy. Drzwi się otwarły i tłusta gospodyni wniosła salaterki z kiełbasą w zawiesistym sosie. Dwie dziewki niosły półmiski z kartoflami, suto kraszonymi skwarkami słoniny. W mgnieniu oka stół nakryto obrusem i ustawiono fajansowe, powyszczerbiane talerze. Sztućce były bardzo pospolite, w oprawie z jeleniego rogu. Gość ostrożnie zabrał się do niewielkiego kawałka kiełbasy, a resztę momentalnie podzielili między siebie myśliwi, zgłodniali po całodziennych marszach i poście. Dymiące kartofle znikły. Znikła także druga potrawa: zając pieczony na rożnie. Przy drzwiach stał wciąż strzelec Kacper i łykał ślinę, aż mu się grdyka ruszała. Zajęty był wykręcaniem ze strzelb nabojów i przemywaniem luf ciepłą wodą.

      Rafał, słysząc pociągającą muzykę szorowania wnętrza flint mokrymi pakułami okręconymi o stempel, nie tknął już wina, którego kieliszek wuj mu podsuwał. Przysiadł w kucki obok strzelca i sennymi oczyma patrzał, jak czarna woda strzyka w miskę z panewek. Nudziła go rozmowa i obecność Niemca, a spać jeszcze nie było sposobu, gdyż słano mu zawsze w tym właśnie pokoju na sofie.

      – Waszmość dobrodziej hoduje, jak widzę, piękne psy. To bardzo piękne psy są – mówił przybysz, głaszcząc z widoczną odrazą łeb Niemna, który mu poufale na kolanach łapy opierał.

      – A niezłe psiska. Dziś się już podstarzały, ale jeszcze z pola nie schodzą. Jeszcze i cuch, i rozum przedni mają. Osobliwie suka. Chodź no tu do pana. Wisełka.

      Przygarnął sukę i gładził ją pieszczotliwie.

      – Ona to wydaje się na oko niby melancholiczka, a to jest psisko bardzo a bardzo wietrzne i gońca pierwszej wody. I on tam, Niemen, ma ochotę i upór, ale za nią tylko poprawia. Spojrzyj no waszmość, co to za przestronne nozdrza! jakie wilgotne! Jak waści pies takim nosem wiatr weźmie, to tam już ma co trąbą podać do mózgu. A jaki za to u tego grzbiet! Bo i pieczeniasty, i długi, zważ waćpan. A za to u tej… noga. Co? Stopka podługowata, widzisz waćpan? Ona mi się jeszcze ani razu nie podbiła…

      – Ale! – wtrącił Kacper – gdzie się to taka suka podbije. To idzie po śniegu czy po grudzie jak ten lis.

      – On, choć jest pies cnotliwy, nieraz się znosi i milczkiem, zdrajca, nakłada, a ją zawsze słychać: idzie równo lasami jak dyliżans po gościńcu. Głos jak u młodej wdówki. Co ona wiatrem i prędzej, to ten musi kopytem, leniwiej, na rozum i nie tak rączo, a za nią, za nią!

      – To bardzo piękne psy… A czy i tamte kundle także jakie zalety mają? – z odcieniem ironii pytał Hibl wskazując wielkie kudłate psiska pod piecem.

      – Tamte? A to samo psy zacne. Na dzika – jedyne! Toż zeszłego roku w samą wilię wzięliśmy z nimi dzika prawie żywcem.

      – Aż tak? – dziwił się Galicjanin.

      – Byliśmy we dwu z tym oto strzelcem.. Wyszlakował był dziki w lasach, tu na Bukowej Górze. Nocowały w małym smugu, w oparzeliskach. Poszliśmy raniuteńkiego. Puściliśmy te pieski w zagajnik. Cicho, cicho… Aż jak wrzaśnie oto ten – Rozbój; aj-aj-aj! Na oko wszystkie i zębcami! Wygnały dzika tylego jak bawół СКАЧАТЬ