Popioły, tom I. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły, tom I - Stefan Żeromski страница 5

Название: Popioły, tom I

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Za lasem, na szerokiej drodze, ciął jak kosą wiatr północny, ostry i przenikający do kości. Gdy stanęli na przełęczy, którędy szła droga, widać było na prawo i lewo ogromne przestrzenie, dwie rozległe doliny – i lasy, jak okiem sięgnąć. Jedna z tych dolin, płaska, od strony Kielc, była krajem dawno uprawnym, zaludnionym, poprzerzynanym przez olbrzymie wsie, dwory, kościoły. Druga była jeszcze starodawną głuszą. Widać w niej było siedliska na wydartych w puszczy polanach. Wsie te o nazwach leśnych, wspominających królestwo i dzieje borów, jak Brzezinki, Klonów, Wilków, Psary, Siekierno, Dąbrowa… słały w czysty lazur odwieczerza wysokie drzewa dymów. Wyniosłe góry dwoma pasmami spływały ku Łysicy i wrastały w nią, ażeby dalej iść jednym grzbietem wysokim i najeżonym skałami. Stał jeszcze po nich wszędzie las, jak władca, i rozpościerał swe panowanie. Granatowe jego łany osędziały od śniegu. Gięły się na odległych garbach gór i niby długie srebrnoszate zwoje spływały przestronnymi wąwozami ku dolinom, gdzie już osiadł zimny cień wieczora. Na krańcach leśnych rozpoczynała się dziedzina jałowca, również dzika i rozległa. Zasnute śniegiem jałowce zdały się być z mrozu samego utkane i tak przedziwnie złudne, jakby na nie w biały jeszcze dzień padało światło księżyca. Ta ziemia, opasana borem, skryta w jego tajemnicy, miała w sobie grozę i wspaniałą dumę.

      Rafał wlepił w przestrzeń oczy, widział dokładnie każdy zakąt i szczegół, ale w tej samej chwili wspominał ją i obejmował, jak inną, z dziecięcych lat. Był tu dawno, dawno, wiosną… Zielone smugi łąk leżały na jego oczach i ciągnęły się ku cudnej rzece, ku Czarnej Nidzie, która ze strumieni górskich urasta. Powiał ku niemu woniejący wiatr z głębokich wąwozów góry Radostowej, z przecudnych wąwozów, nad którymi wiszą brzozowe gaje. Chóry słowików przerywały ciszę tej nocy wiosennej, kiedy tamtędy jechał za dawnych lat z głową leżącą na kolanach matki. Teraz rozmawiał z wujem, ale jednocześnie śniło mu się, że przez tę daleką, śpiącą, martwą dolinę jedzie na dzikim koniu. Żelaznym wędzidłem rozdziera mu wargi i trzyma jego łeb zgięty ku ziemi. Jedzie ku słońcu, ku słońcu, które tarczą ognistą zachodzi za lasy błękitnawe, okiem niedosięgnione… Dalekie lasy, dalekie lasy, odwieczne.

      Śliskie sanice co chwila leciały w zatoki na rozbitym gościńcu, gdy konie poszły z góry.

      – Te, trąba! – wołał Nardzewski na furmana, gdy się sanie zbyt ostro toczyły w wyboje.

      W pewnym miejscu, gdzie stało jeszcze kilkanaście sosen i buków po wyrąbanym lesie, wskazał jedno z tych drzew i rzekł:

      – Tu pięć lat temu zabiłem sępa.

      – Sępa?

      – A tak. Szedłem sam z polowania. Było to jakoś na jesieni. Słońce zachodziło jak teraz. Patrzę: na buku coś się rusza. Nie chciałem oczom wierzyć… Miałem lufę nabitą lotkami. Złożyłem się i palnąłem.

      – Skrzydła też to miał, skrzydła! Jezus ci Maryja… – wtrącił Kacper. – Jak my go rozciągnęli na ziemi, to psy, przecie nie bele jakie, poszły w pola ze skomleniem i strąbić ich do domu nie było sposobu.

      Rafałowi twarz tak naziębła, że nie mógł mówić. Z gościńca skręcono na boczną, karkołomną drogę, która szła tuż nad brzegiem górskiej rzeki. Wartka woda kłębami toczyła się w obmarzłych brzegach, bijąc w tafle lodu, który żywe jej ciało schwycić usiłował. Konie chrapały i wyprężone ich nogi silnie biły kopytami w twardą drogę, żeby się na niej utrzymać.

      – No i cóż, Rafciu, u was tam w Sandomierszczyźnie nie ma ani takich dróg nędznych, ani takich wertepów. Prawda? Droga jak po stole…

      – Ależ też za to lasu ani odrobiny.

      – Co wam po lesie! Pszenicę za to macie jak nasz bór. Jeszcze wam mało?

      – Już ja bym wolał tu mieszkać! Tu to dopiero życie.

      – Tu wolałbyś mieszkać? Co gadasz? He, bracie, tu niełatwo wysiedzieć. Tu tylko taki jak ja wytrzyma.

      – Już ja bym tam wytrzymał!

      – Tak powiadasz?

      – A tak.

      – No, no, pamiętaj sobie, żebym ja cię za słowo nie chwycił i nie osadził w tej norze.

      – Nic się nie boję..

      – Ejże!… Ale wiesz?… to mię cieszy, że matczysko będzie kontente. Co? jak myślisz? Wasze kuligi, bale czy reduty powinny dobrze wypaść. Mamy rogacza, mamy sarnę, jest w spiżarni dziesiątek zajęcy, jest warchlak. Będzie na ten wasz wieczór?… Powiadaj krótko! Bo jak nie, to jutro od świtu idziemy w knieję.

      – Aż nadto, wuju.

      – Nadto, nie nadto. Skoro jedziesz tyli świat, to z byle czym wracać nie sposób. Niechże się i dzika okolica pochwali.

      Po chwili dodał:

      – Poczciwa Anusia… My z twoją matką najbardziej zawsze z całego rodzeństwa pałaliśmy ku sobie afektem braterskim. Trudno o lepszą siostrę. Ech, Boże miłosierny…

      – Gdyby to wuj zjechał do nas na ten kulig, dopiero by to mama i… tatka…

      – Aby za tatkę nic nie obiecuj! Z tatką to już całkiem inny sentyment. Amicus Plato

      – No, niech tam, ale żeby tak wuj na ten kulig…

      – Zwariowałeś, dyscypulusie? Ja na kulig! Ja z Wyrw! Trzydzieści lat z domu nie wyjeżdżam, a teraz dopiero na kulig wyruszę, i to jeszcze aż gdzieś za Klimontów, we światy! Cóż ty gadasz?

      Raptem szorstko dodał:

      – Nie wyjadę. Nie, nie wyjadę. Mam dosyć!

      Był już mrok. W nizinie ukazały się drzewa ciemne, aleje, budynki, światełka w majątku Nardzewskiego. Wkrótce sanie pędem wjechały na dziedziniec i stanęły przed gankiem dworu. Z okien tryskało w noc rzęsiste światło. Gdy konie osadzono, z ganku i zza węgłów domu wybiegło kilku ludzi. Jedni wysadzali pana, inni zabierali się do wydobywania z sanek zwierzyny. Na gumnie panował ruch: do spichlerza znoszono w workach omłot dzienny, zadawano bydłu słomę, koniom obrok i siano. Psy podwórzowe, jeszcze uwiązane na łańcuchach, wyły wniebogłosy, szczekały myśliwskie kundle, wyżły, jamniki. Jakiś olbrzymi kundys co chwila rzucał się do Rafała, żeby go z czułością liznąć po twarzy.

      – Co takie światło na pokojach? – spytał Nardzewski.

      – Jakisi przyjechał…

      – Kto przyjechał?

      – Miemiec czy co. Trudno go ta wyrozumieć. Przyjechali aże z samych Kielc z drugim. Tamtego furmanka powiozła do Bożęcina, a ten ostał i siedzi.

      Nardzewski czmychał nosem w sposób wcale niegościnny. Wreszcie nie mógł wytrzymać i popchnął pierwszego famulusa z brzegu, dodając:

      – Diabli cię z twoim Niemcem!

      Wpośród wściekle szczekającej gromady myśliwi weszli na ganek i do pokojów. Na ich powitanie wstał zza stołu mężczyzna młody jeszcze, wygolony, СКАЧАТЬ