Название: Szewcy
Автор: Stanisław Witkiewicz
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Groźny ruch trzech szewców ku niej.
Sajetan (groźnie). Wara od niej, chłopcy!!
I Czeladnik. Sam se, majster, waruj!
II Czeladnik. Raz, a dobrze!
Księżna. A potem piętnaście latek więzieńka! Scurvy by was nie oszczędził. Nie — a kysz! Teruś, fuj!!! Niech Fierdusieńko da mi sole angielskie natychmiast. (Fierdusieńko podaje sole w zielonym flakoniku. Ona wącha i daje do wąchania szewcom, którzy uspokajają się, niestety na krótko). Otóż widzicie: agitacja wasza wykorzystuje tylko to, że tamci pogodzić się nie mogą. Jeśli Scurvy, najwyższy dostojnik sprawiedliwości, która ma niezdrową manię niezależności, zdoła się dostatecznie podlizać organizacji „Dziarskich Chłopców”...
Sajetan (z niedoścignionym wprost dla nikogo bólem). I to mój syn tam je — za tę parszywą flotę — mój, mój własny u tych „Dziarskich Chłopców”, których dziarskość oby skisła w zawadiackim junactwie choćby! O — żebym raz już pękł z tego bólu — już mi bebechów wprost nie starczy. Chądrołaje przepuklinowe — już nie wiem nawet, jako kląć — nawet to mi dziś nie idzie dobrze.
I Czeladnik. Cichojcie — niech ta ścierwa, guano jej ciotka, wypowie się raz do końca.
II Czeladnik. Do końca, do końca!
Szarpie się dziko.
Księżna (jakby nigdy nic). Otóż chodzi tylko o to, że wy się nie umiecie zorganizować przez obawę wytworzenia organizacyjnej arystokracji i hierarchii, choć jesteście jedyni dziś w tym smrodowisku życia — cha, cha!
I Czeladnik. To ci sturba, psia ją cholera w suczą by ją wlań!
Sajetan. Już ci się też język w tych wyklinaniach skiełbasił — daj lepiej pokój. Ja chcę, żeby kto ten proceder raz detalicznie wyświetlił, a ten klnie już bez żadnego dowcipu i bez żadnej francuskiej lekkości. Poczytałbyś lepiej Słówka Boya, aby choć trochę kultury narodowej nabrać, ty wandrygo, ty chałapudro, ty skierdaszony wądrołaju, ty chliporzygu odwantroniony, ty wszawy bum...
Księżna (zimno; urażona). Słuchacie czy nie? Jeśli będziecie się wyklinać między sobą, to idę w tej chwili na five o’clock, starodawnym obyczajem arystokracji. Tylko wasze przekleństwa skierowane do mnie bawią mnie, wy chlipacy, wy purwykołcie, wy kurdypiełki zafądziane...
Sajetan (ponuro). Słuchamy! Ni pary z pyska.
Księżna. Otóż oni „naprzeciw” wam — tak to popularnie mówię, abyście pojęli nareszcie, „w czym dzieło”[36] — oni są różnorodni — to jest najistotniejsze. My, to jest arystokracja, to motyle różnobarwne nad ekskrementaliami[37] świata tego — widzieliście, jak czasem motyl na gówienku se siada? Dawniej to byliśmy jak robaki żelazne w trzewiach samej nieskończoności bytu, w transcendentnych prawach czy jak tam: ja tam nieuczona prosta hrabianka i tyla, i tyle tylko co — ale mniejsza z tym; otóż różnorodność ta nas gubi, bo dla nas, (pour les aristos)[38], „Dziarscy Chłopcy” zanadto demokratycznie dziarscy właśnie i nigdy nie wiadomo, w co się przetworzyć mogą, a Scurvy już się z państwowym socjalizmem dawnej daty wącha, a dla Jego Dziarskości Naczelnej, Gnębona Puczymordy, sam jest zbyt do was zbliżony — ach, ta względność społecznych perspektyw! Widzicie, jak ta drabina względności się przeplata i co jednemu śmierdzi, to drugiemu pachnie i na odwrót. Ja dramatu takiego ideowego nie cierpię, co to, wicie: burmistrz, kowal, dwunastu radnych, kobieta przez wielkie K, jako symbol prachuci, On — niby ten najważniejszy — nikt imienia nie zna, robotnicy, robotnice i ktoś nieznany, a w obłokach Chrystus z Karolem Marxem — nie Szymanowskim — pod rękę; nie mnie na takie bzdury brać; mnie trzeba wbić na pal, a potem w gębę prać. Ja lubię rzeczywistość, a nie zagwazdrane symbolizmy w częstochowskich wierszydłach epigonów Wyspiańskiego, oparte o gazetkową ekonomię polityczną bez żadnych studiów.
I Czeladnik. Roztrajkotała się, psia ją jucha mierzi, jak ostatnia bamflondryga. W mordę ją, w tę anielską kufę raz by zajechać, a potem niech się dzieje to, co chce.
II Czeladnik. Ja się boję, że jak raz dam, to będzie potem lustmord[39] — nie wytrzymam. O — majstrowi też niedobrze z oczu patrzy, bo ją już raz zeprał. Rozerwiemy ją, chłopcy, w kawały, tę duchową, kaczanowatą dragę...
Smakuje w powietrzu rękami i wargami mlaska.
Sajetan, przysuwając się groźnie chrząka; foksterier rzuca się ku nim: Hmr, hmr, hmr...
Księżna. Teruś! Fuj!
Zawala się ściana z okienkiem; wywala się zgniły pień; nagłe ociemnienie widoku w głębi, tylko dalekie błyskają światełka i słabo rozbłyska lampa u sufitu. Spod zasłony wychodzi Scurvy w czerwonym huzarskim uniformie á la Lassalle[40]. Za nim wpadają w czerwonych trykotach, złoto szamerowanych, „Dziarscy Chłopcy” z synem Sajetana, Józiem, na czele.
Scurvy. Oto „Dziarscy Chłopcy” — oto Józek Tempe, syn obecnego tu Sajetana. Teraz nastąpi tak zwana „skrócona scenka reprezentacyjna” — my nie mamy czasu na długie procesy, że tak powiem, naturalne. Brać ich wszystkich, co do jednego! Tu jest gniazdo najohydniejszej, przeciwelitycznej rewolucji świata, chcącej sparaliżować wszelkie poczynania od góry — tu rodzi się ona z pomocą perwersji nienasyconej samicy, renegatki jej własnej klasy, a ostatecznym celem jej — babomatriarchat ku pohańbieniu męskiej, jędrnej siły — społeczeństwo jest kobietą — musi mieć samca, który je gwałci — otchłanne myśli — nieprawda?
Sajetan. Wstydź się pan — to potworna bzdura.
Scurvy. Milczeć, Sajetanie, milczeć, na Boga! Jesteście prezesem tajnego związku cofaczy kultury; my to zrobimy nie tracąc wysokości; tu twój syn ma głos, stary głupcze po prostu — nie będę klął. Zostałem przez telefon ministrem sprawiedliwości i wielości rzeczywistości[41], tej Chwistkowej. Wszystkich do więzienia za zgodą moją, w imię obrony elity umysłów najtęższych!
Sajetan (z rozpaczą). Raczej kilku brzuchów co rozroślejszych i maniaków — niewolników władzy pieniądza jako takiego — als solches[42] — psiamać.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст СКАЧАТЬ
36
37
38
39
40
41
42