Название: Potop
Автор: Henryk Sienkiewicz
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
— Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! — rzekł Kmicic.
— Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolicę poznać — odparł Kokosiński. — Szczęśliwyś ty, Jędrusiu, że masz gdzie głowę przytulić!
— Nie tak jak my! — jęknął Ranicki.
— Wypijmy na pocieszenie! — rzekł Rekuć.
— Nie! Nie na pocieszenie! — odpowiedział Kulwiec-Hippocentaurus — ale jeszcze raz za zdrowie Jędrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów, bez dachu nad głową.
— Słusznie mówi! — zawołało kilka głosów. — Nie taki głupi Kulwiec, jak się wydaje.
— Ciężka nasza dola! — piszczał Rekuć. — W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
— Dajcie spokój! — mówił Kmicic — co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.
— W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! — wołał Kokosiński — choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!
— Dajcie spokój! — powtarzał Kmicic.
— Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! — wołał żałośnie Uhlik.
— Do stu kaduków! Któż was wygania? Jedzcie, pijcie, śpijcie, czego, u diabła, chcecie?
— Nie przecz, Jędrusiu — mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia — nie przecz, Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem...
Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
— Chyba, że się fortuna odmieni!
A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:
— Co się nie ma odmienić!
— Jeszcze za swoje zapłacimy.
— I do fortun dojdziem.
— I do godności!
— Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!
— Zdrowie wasze! — zawołał Kmicic.
— Święte twoje słowa, Jędrusiu! — odparł Kokosiński, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. — Bogdaj nam się lepiej działo!
Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: „Len mędliła na mędlicy!” — co widząc pan Uhlik dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:
— Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! — Szach!
Olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wytrzeszczał oczy i przypatrywał się pilnie czas jakiś Ranickiemu, na koniec kiwnął ręką i rzekł:
— Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
— Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty się spróbuj!
— I ze mną na pistolety nie wygrasz.
— O dukat strzał!
— O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął, ukazując na czaszki:
— Między rogi! O dukat!
— O co? — spytał Kmicic.
— Między rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!
— Zgoda! — krzyknął pan Andrzej. — Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Zend wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwycił za pistolet.
— Nabity? — spytał.
— Nabity!
— O trzy! Cztery! Pięć dukatów! — wrzeszczał pijany Kmicic.
— Cicho! Chybisz, chybisz!
— Utrafię, patrzcie!... At! Do tej czaszki, między rogi... raz, dwa!...
Wszyscy zwrócili uwagę na potężną czaszkę łosią wiszącą wprost Ranickiego; on zaś wyciągnął rękę. Pistolet chwiał mu się w dłoni.
— Trzy! — wykrzyknął Kmicic.
Strzał huknął, izba napełniła się dymem prochowym.
— Chybił, chybił! Ot, gdzie dziura! — wołał Kmicic, ukazując ręką na ciemną ścianę, z której kula odłupała wiór jaśniejszy.
— Do dwóch razy sztuka!
— Nie!... Dawaj mnie! — wołał Kulwiec.
W tej chwili wpadła na odgłos strzału przerażona czeladź.
— Precz! Precz! — krzyknął Kmicic. — Raz! Dwa! Trzy!...
Znów huknął strzał, tym razem drzazgi posypały się z kości.
— A dajcie i nam pistolety! — zakrzyknęli wszyscy naraz.
I zerwawszy się, poczęli grzmocić pięściami po karkach pachołków, chcąc ich do pośpiechu zachęcić. Nim upłynął kwadrans, cała izba grzmiała wystrzałami. Dym przesłonił światło świec i postacie strzelających. Hukom wystrzałów towarzyszył głos Zenda, który krakał jak kruk, kwilił jak sokół, wył jak wilk, ryczał jak tur. Co chwila przerywał mu świst kul; drzazgi leciały z czaszek, wióry ze ścian i z ram portretów; w zamieszaniu postrzelano i Billewiczów, a Ranicki, wpadłszy w furię, siekł ich szablą.
Zdumiona i wylękła czeladź stała jakby w obłąkaniu, poglądając wytrzeszczonymi oczyma na tę zabawę, która do napadu tatarskiego była podobna. Psy poczęły wyć i szczekać. Cały dom zerwał się na nogi. Na podwórzu zebrały się kupki ludzi. Dziewki dworskie biegły pod okna i przykładając twarze do szyb, СКАЧАТЬ