Potop. Henryk Sienkiewicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Henryk Sienkiewicz страница 4

Название: Potop

Автор: Henryk Sienkiewicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ Ale będziesz, choćbym ten dom miał podpalić! Na Boga! Myślałem, że konterfekt pochlebiony, ale to, widzę, malarz wysoko mierzył, a chybił. Sto bizunów takiemu — i piece mu malować, nie one specjały, którymi oczy pasę. Miłoż to taki legat dostać, niech mnie kule biją!

      — Dobrze nieboszczyk dziaduś mi powiadał, żeś waćpan gorączka.

      — Tacy u nas wszyscy w Smoleńskiem, nie jak wasi Żmudzini. Raz-dwa! — I musi być, jak chcemy, a nie, to śmierć!

      Oleńka uśmiechnęła się i rzekła już pewniejszym głosem, podnosząc na kawalera oczy:

      — Ej! To chyba Tatarzy u was mieszkają?

      — Wszystko jedno! A waćpanna moją jesteś z woli rodziców i po sercu.

      — Po sercu, to jeszcze nie wiem.

      — Niechbyś nie była, to bym się nożem pchnął!

      — Śmiejący się to waćpan mówisz... ależ my to jeszcze w czeladnej!... Proszę do komnat. Po długiej drodze pewnie się i wieczerza przygodzi — proszę!

      Tu Oleńka zwróciła się do panny Kulwiecówny:

      — Ciotuchna pójdzie z nami?

      Młody chorąży spojrzał bystro:

      — Ciotuchna? — spytał. — Jaka ciotuchna?

      — Moja, panna Kulwiecówna.

      — A to i moja — odparł zabierając się do rąk całowania. — Dla Boga! Toż ja mam w chorągwi towarzysza, który się zwie Kulwiec-Hippocentaurus. Czy nie krewniak, proszę?

      — To z tych samych! — odrzekła dygając stara panna.

      — Dobry chłop, ale wicher jak i ja! — dodał Kmicic.

      Tymczasem wyrostek ukazał się ze światłem, więc przeszli do sieni, gdzie pan Andrzej szubę z siebie zrzucił, a potem na drugą stronę, do komnat gościnnych.

      Zaraz po ich odejściu prządki zbiły się w ciasną gromadkę i nuż jedna przez drugą gadać a uwagi czynić. Strojny młodzian podobał się im bardzo, więc i nie szczędziły mu słów, wzajemnie się w pochwałach przesadzając.

      — Łuna od niego bije — mówiła jedna. — Kiedy wszedł, myślałam, że królewicz.

      — A oczy ma jak ryś, aż nimi kłuje — odrzekła druga. — Takiemu się nie przeciw!

      — Najgorzej się przeciwiać! — odpowiedziała trzecia.

      — Panną jak wrzecionem okręcił! Ale już to znać, że mu się udała bardzo, bo i komuż by się ona nie udała?

      — Ale i on nie gorszy, nie bój się! Żeby ci się taki zdarzył, poszłabyś i do Orszy, choć to podobno na końcu świata.

      — Szczęśliwa panna!

      — Bogatym zawsze lepiej na świecie. Ej, ej! Złotoż to, nie rycerz!

      — Mówiły pacunelki, że i ten rotmistrz, któren jest w Pacunelach u starego Pakosza, piękny kawaler.

      — Nie widziałam ja go, ale gdzie jemu do pana Kmicica! Już takiego chyba na świecie nie ma!

      — Padłas! — zawołał nagle Żmudzin, któremu znów się coś w żarnach popsuło.

      — A nie pójdziesz, ty kudłaty, ze swoimi wymysłami! Dajże już spokój, bo się i dosłyszeć nie można!... Tak, tak! Trudno lepszego niż pan Kmicic na całym świecie znaleźć! Pewnie i w Kiejdanach takiego nie ma!

      — Taki to się i przyśni!

      — Niechby się choć przyśnił...

      W taki to sposób rozprawiały ze sobą szlachcianki w czeladnej. Tymczasem nakrywano co duchu w izbie stołowej, a w gościnnej siedziała panna Aleksandra sam na sam z Kmicicem, bo ciotka Kulwiecówna poszła krzątać się wedle wieczerzy.

      Pan Andrzej nie zdejmował wzroku z Oleńki i oczy iskrzyły mu się coraz bardziej, na koniec rzekł:

      — Są ludzie, którym majętność nad wszystko milsza, inni za zdobyczą na wojnie gonią, inni się w koniach kochają, ale ja bym waćpanny za żadne skarby nie oddał! Dalibóg, im więcej patrzę, tym większa ochota do żeniaczki, żeby choć i jutro! Już tę brew to chyba waćpanna korkiem przypalonym malujesz?

      — Słyszałam, że tak płoche czynią, ale jam nie taka.

      — A oczy jakoby z nieba! Od konfuzji słów mnie brakuje.

      — Nie bardzoś waćpan skonfundowany, gdy tak obcesem na mnie nastajesz, aż mnie i dziwno.

      — To też obyczaj nasz smoleński: do niewiast czy w ogień śmiało iść. Musisz, królowo, do tego przywyknąć, bo tak zawsze będzie.

      — Musisz waćpan odwyknąć, bo nie może tak być.

      — Może się i poddam, niech mnie usieką! Wierz, waćpanna, nie wierz, a rad bym ci nieba przychylić! Dla ciebie, mój królu, gotówem się i obyczajów innych uczyć, bo wiem to do siebie, żem żołnierz prostak i w obozie więcej bywałem niźli na pokojach dworskich.

      — Ejże, nic to nie szkodzi, bo i mój dziaduś żołnierzem był, ale dziękuję za dobrą chęć! — odrzekła Oleńka i oczy jej spojrzały tak słodko na pana Andrzeja, że mu od razu serce jak wosk stopniało i odrzekł:

      — Waćpanna mnie na nitce będziesz wodzić!

      — Oj, niepodobny waćpan do takich, których na nitce wodzą! Najtrudniej to z niestatecznymi.

      Kmicic ukazał białe jakoby wilcze zęby w uśmiechu.

      — Jak to? — rzekł. — Małoż to ojcowie nałamali na mnie rózeg w konwencie, abym do statku przyszedł i różne piękne maksymy spamiętał, przewodniczki żywota...

      — A którążeś najlepiej spamiętał?

      — „Kiedy kochasz, padaj do nóg” — ot tak!

      To rzekłszy, pan Kmicic już był na kolanach, panienka zaś wołała, chowając nogi pod stołek:

      — Dla Boga! Tego w konwencie nie uczyli! Daj waćpan spokój, bo się rozgniewam... i ciotka zaraz przyjdzie...

      On zaś, klęcząc ciągle, podniósł głowę w górę i w oczy jej patrzył.

      — A niech i cała chorągiew ciotek nadciągnie, nie zaprę się ochoty!

      — Wstańże waćpan.

      — Już wstaję.

      — Siadaj waćpan.

      — Już siedzę.

      — СКАЧАТЬ