Milczenie. Hubert Hender
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 5

Название: Milczenie

Автор: Hubert Hender

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные детективы

Серия:

isbn: 9788380742888

isbn:

СКАЧАТЬ go do domu, bo nie był w stanie tu dłużej siedzieć. Chciałem mu tego oszczędzić. Poprosiłem go, żeby na razie nikomu niczego nie mówił z uwagi na dobro śledztwa. To ważne, bo na razie nie chcemy żadnego rozgłosu. Obiecał milczeć.

      – Zajmiemy się nim później – powiedział Krauze i zastanowił się nad pytaniami, które będzie musiał zadać leśniczemu. – Na razie czekamy na techników. Teraz najważniejsze, by niczego nie zadeptać. – Wyciągnął telefon i zrobił kilkanaście zdjęć. Pierwsze zwłoki. Czarne ubranie robocze, solidne buty, podeszwy zatopione w grubej warstwie błota. Na ubraniu drobinki drewna, mnóstwo trocin. Masywne, poczerniałe dłonie. Bruzdy na skórze dłoni wypełniało coś czarnego, podejrzewał, że był to olej napędowy. Podobnie wyglądały ręce mechaników samochodowych – nie byli w stanie ich domyć.

      Światło flesza aparatu w smartfonie rozbłysło kilkukrotnie. Filip przejrzał wszystkie zdjęcia. Upewnił się, że są wystarczająco dobre. Kilka tygodni temu kupił smartfon z możliwie najlepszym aparatem. Musiał mieć stały dostęp do fotografii z miejsc popełnienia przestępstwa. Był zbyt niecierpliwy, by czekać na zdjęcia zrobione przez techników, wolał korzystać ze swojej małej bazy danych.

      Obejrzał miejsce jeszcze raz, a potem dał znak, że mogą już wracać.

      W drodze powrotnej odtworzył w myślach robotę techników. Przede wszystkim będą musieli zrobić profesjonalne fotografie. Nagrać wideo z obu miejsc zbrodni. Następnie wykonają pomiary, zdejmą ślady linii papilarnych z ciał, z gwoździ, sprawdzą ślady na drzewach, bo istniało prawdopodobieństwo, że morderca zostawił tam odciski. Niewykluczone, że również ślady biologiczne. Wykonają odlewy podłoża tuż przy samym drzewie, wraz z próbą ujawnienia krwi dzięki luminolowi, co wskaże im potencjalne miejsce ataku. To dlatego Krauze nie stawał blisko drzew. Zdawał sobie sprawę, że odpowiednie ułożenie zwłok, a potem przytwierdzenie ich do drzewa wymagało podejścia do samego pnia. W konsekwencji osoba, która to zrobiła, zostawiła po sobie ślad, odcisk, włos, może nawet ślinę, nie mówiąc o śmieciach, które mogły jej wypaść z kieszeni. Czasami to zwinięty w kostkę rachunek, bilet, notatka, skrawek papieru. Wszystko może być śladem, nawet drobiazg może wskazać mordercę.

      Gdy dotarli z powrotem na miejsce, na leśną drogę, Krauze wziął Igora na bok. Stanęli w oddali, aby nikt ich nie słyszał. Chciał załatwić sprawę szybko i sprawnie. Wiedział, co gnębi przyjaciela.

      – Dobra, chłopie, jedź do domu, ja się wszystkim zajmę.

      – Chyba oszalałeś. Muszę chwilę odpocząć i biorę się do roboty – powiedział ciężkim głosem. Nie był jednak przekonujący.

      – To moja osobista prośba. Nie chcę, żebyś tu siedział. Nie teraz. Nie po tym, co cię ostatnio spotkało. Wiem, że to niełatwa rzecz. Za ciężki kaliber. Leć do domu.

      – Nie ma takiej opcji, jestem w pracy.

      – W jakiej, kurwa, pracy? Od piętnastu minut nie ruszyłeś dupy i siedzisz tu na wpół żywy.

      – Mniejsza z tym, zaraz się zbiorę.

      – Igor, powinieneś zabrać Weronikę i Zuzię na jakąś wycieczkę. Jest niedziela. Cały dzień przed wami. Oderwij się od tego. Proszę cię, zapomnij o tym, co tu zobaczyłeś. No – szturchnął go w ramię – jedź już. Dam sobie radę. A ty zabierz swoje dziewczyny na lody.

      – Zimą?

      – To na gorącą czekoladę.

      – Jest wpół do szóstej rano, Filip.

      – Ja pierdolę, to idź i zrób im śniadanie.

      Fijałkowski, który w oczach kolegów uchodził za mocnego gościa, od tygodnia był wyjątkowo nieswój. Wszystko przez nagłą śmierć matki, z którą łączyły go trudne relacje. Nigdy nie akceptowała jego wyborów zawodowych. Nie chciała, aby jej jedyny syn był policjantem. Liczyła raczej, że zostanie utytułowanym sportowcem, ponieważ Igor zapowiadał się na świetnego lekkoatletę. W szkole wygrywał mnóstwo olimpiad sportowych, cieszył się pucharami, które dziś trzymał w starym pudle w piwnicy. Matka nie mogła przeboleć, że w ten sposób pokierował swoją karierą.

      Igor patrzył na kolegę przez dłuższą chwilę, po czym dał za wygraną.

      – Mówisz poważnie?

      – Jedź i mnie nie wkurwiaj. Nie chcę, żebyś się tu męczył.

      – A ty?

      – Ja? Skoro mnie tu ściągnąłeś, to już zostanę. Olka z Marcelem są poza miastem. Chwilowo nie mam do kogo wracać.

      Igor poklepał go po ramieniu.

      – Dzięki, faktycznie nie jestem w formie. Może wezmę jeszcze dzień wolnego. Zobaczymy, co z tym wszystkim. – Kiwnął głową w kierunku drzew, choć stąd nie było widać miejsca zbrodni. – Ciężko mi się pozbierać. Cholera, nie sądziłem, że to uderza w człowieka z taką siłą.

      – Musisz przeżyć żałobę, jak każdy po stracie. Nie udawaj supermena. To bez sensu. Nawet taki ktoś jak ty musi na moment zluzować.

      – Dzięki. I sorry, że cię w to wplątałem, nie miałem takiego zamiaru. Sam bym tu chętnie popracował, ale jakoś mi nie idzie. Nie potrafię zebrać myśli.

      – Trudno, stało się. Postawisz piwo i będziemy kwita. A teraz spadaj, nim zmienię zdanie.

      Igor potaknął i ruszył w głąb lasu.

      Krauze wrócił do zebranych. Prokurator rozmawiał z policjantami, ale gdy zobaczył Filipa, skinął porozumiewawczo. Stojący z prokuratorem Dominik Rudzki, mocno zbudowany mężczyzna po trzydziestce z wytatuowanymi dłońmi i szyją, powiedział:

      – Trzy osoby są w terenie i szukają narzędzia zbrodni. Czeszemy teren, szukamy śladów walki, krwi. Obstawiamy dwa miejsca. Na razie za wcześnie na sądy, ale najprawdopodobniej jeden z mężczyzn został zaatakowany i znokautowany z zaskoczenia. Na drugiego przyszła kolej chwilę później. Dzieliło ich niemal sto metrów w linii prostej.

      To „obstawiamy” zabrzmiało tak, jakby Dominik przyjechał tu co najmniej z ekipą antyterrorystyczną. Ale Rudzki lubił podniosły ton i powagę swojego zawodu. Był solidnym policjantem i trudno mu było cokolwiek zarzucić. Poza jednym – wyglądał jak bandyta albo bramkarz w dyskotece, a nie jak gliniarz. Choć czasami dawało się to przekuć w zaletę.

      – Skąd ta pewność? – zapytał, choć nie brzmiało to jak pytanie. Raczej zdanie orzekające.

      – Właśnie pewności nie ma, jest podejrzenie. Nie wiem, jak blisko do nich podchodziłeś. Od obu czuć alkohol. I to jakiś podły, lichy bimber albo tania wóda, coś w ten deseń. A teraz wyobraź sobie moment, kiedy pracowali. Zabić ich z zaskoczenia, jak na mój gust, to nie problem. Kwestia obeznania w terenie i użycia odpowiednich środków.

      – Jakich?

      – Ustalimy. Coś jeszcze? – zapytał dla porządku Rudzki.

      Krauze popatrzył na zegarek. Piąta trzydzieści pięć. Czas prawie stał w miejscu, choć Filip czuł się tak, jakby spędził tu już kilka godzin. Szok zacierał linearne poczucie czasu, СКАЧАТЬ