Sfora. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sfora - Przemysław Piotrowski страница 7

Название: Sfora

Автор: Przemysław Piotrowski

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381436052

isbn:

СКАЧАТЬ ale habit nie kłamie.

      – Uważasz, że to rzeczywiście sprawka tych wilków?

      – Na to wygląda. Pełno tu śladów ich łap, choć większość kryje się pod świeżo nawianym śniegiem. Sierści też nie brakuje. I to zaraz za granicami stuczterdziestotysięcznego miasta. Aż trudno uwierzyć, co nie?

      – Szczerze mówiąc, wolałbym, aby to była ich sprawka. Może nawet mógłbym wrócić na ten swój „Zanzibar”… – Czarnecki wysilił się na uśmiech.

      Zapaliła się czerwona lampka i Borucka rzuciła pytające spojrzenie, ale uznała, że za wcześnie na poruszanie takich kwestii. Z powrotem nałożyła kaptur i uniosła taśmę policyjną. Akurat w tym momencie po wzgórzu zaczął się wspinać starszy sierżant Łukasz Warszawski. Robił duże, pospieszne kroki, przez co w pewnym momencie o mało się nie poślizgnął i nie stracił równowagi.

      – Dzień dobry – przywitał się nieco zdyszany. – Pan inspektor nie na urlopie?

      – Cześć, Łukasz. Nie, nie na urlopie i jeśli jeszcze raz ktoś mnie o to zapyta, to chyba dostanę białej gorączki.

      – To przepraszam, szefie. Nie wiedziałem… – odparł skruszony.

      Czarnecki lubił Warszawskiego, bo był pracowity i nigdy nie narzekał na swoje obowiązki. Gdy zbierał grupę dochodzeniowo-śledczą, sierżant zawsze był jego pierwszym wyborem do pracy w terenie, czyli de facto człowiekiem od czarnej roboty.

      – To Łukasz odebrał zgłoszenie – wyjaśnił Zimny, przerywając niezręczną ciszę. – Był pierwszym z naszych przy zwłokach.

      Inspektor pokiwał głową na znak, że przyjął informację do wiadomości.

      – Jeśli szef pozwoli… – zaczął ponownie.

      – Na razie rządzi tu Grzegorz. Dla jasności, oficjalnie wciąż jestem na urlopie. Ale przepraszam, mów, proszę…

      – Jakieś pięćset metrów stąd znajduje się obozowisko bezdomnych. – Warszawski skinął głową na północ. – Pomyślałem, żeby zabrać ich na komendę, ale tam koczuje ze czterdzieści osób. Do tego wśród nich są chyba jacyś ciapaci albo Cyganie.

      Czarnecki obrzucił swojego człowieka piorunującym spojrzeniem. Wszyscy na komendzie wiedzieli, że inspektor nie toleruje chamstwa i arogancji, zwłaszcza wyniosłego i niekulturalnego traktowania bliźnich.

      – A skoro głównymi podejrzanymi są wilki, to… – Sierżant nieudolnie próbował wybrnąć z sytuacji.

      – Przyślij kilka furgonetek i zabierz wszystkich na komendę – polecił Czarnecki. – Niech ktoś załatwi tłumacza, jeśli zajdzie potrzeba.

      – Tak jest, szefie.

      – Potraktujcie sprawę priorytetowo. Jeszcze dziś chciałbym mieć na stole zeznania każdego z osobna.

      – Załatwione, szefie.

      Warszawski skinął na znak, że zrozumiał, i wyciągnąwszy krótkofalówkę, zaczął ostrożnie schodzić ze wzniesienia.

      – Łukasz… – zawołał za nim Czarnecki, a policjant o mało się nie poślizgnął, w ostatniej chwili chwycił się pnia wiekowej sosny. – Podejrzanymi nie są wilki…

      Warszawski poczuł się jak kretyn. Po „ciapatych” próbował ratować skórę, a tylko pogorszył sytuację.

      – Ja… – zaczął.

      – W związku z czym prawdopodobnie jeszcze dziś będę chciał zebrać nową ekipę. Widzę cię w niej, dlatego zapraszam do mojego biura na piętnastą.

      – Oczywiście, szefie.

      Zimny i Czarnecki odprowadzili sierżanta wzrokiem.

      – Toś mu dogadał. Chłop ze wstydu prawie zapadł się pod ziemię – skomentował Zimny.

      – Nie przesadzaj, Grzegorz. Ale nauczka czasem się należy…

      – Ci bezdomni… Myślisz, że mogą mieć z tym wszystkim coś wspólnego?

      – Niczego nie wykluczam. Zobaczymy, co powiedzą, wtedy podejmiemy decyzję i ewentualnie wezwiemy specjalistę stomatologa.

      – To nawet mogłoby mieć jakiś sens. Tegoroczna zima jest sroga jak rzadko kiedy. Pewnie są głodni i zdesperowani…

      Borucka przysłuchiwała się rozmowie, ale uznała, że na razie nie ma sensu wyciągać pochopnych wniosków. Opierała się na empirycznych dowodach, które można zobaczyć, powąchać, których da się dotknąć. Domyślała się, co im może chodzić po głowach, ale na razie wolała nie włączać się do dyskusji. Zresztą odniosła wrażenie, że wiedzą coś więcej, skoro wysuwają tak upiorne koncepcje.

      – Panowie… – Borucka upiła łyk kawy i ponownie uniosła policyjną taśmę. – Mam wam wysłać zaproszenia na piśmie?

      – Chętnie bym na nie poczekał. Zwłaszcza że nie widzę na miejscu prokuratora…

      – Arletka pewnie nie zdążyła się jeszcze umalować – zadrwił Zimny.

      – Sprawę przydzielono Winnickiej?

      – Podobno.

      Arleta Winnicka była atrakcyjną czterdziestoletnią prokurator o opinii pitbulla w spódnicy. W środowisku niezbyt lubiana, ale za to zabójczo skuteczna. I wyjątkowo bezwzględna. Pracy podporządkowała całe swoje życie, na czym cierpiała jej sfera prywatna, choć sama twierdziła, że życie singielki jej odpowiada i nie zamieniłaby go nigdy na nudne wieczory w towarzystwie jakiegoś troglodyty. W młodości potrafiła wsadzać za kratki za najmniejsze przewinienia, ale gdy z czasem zaczęła zajmować się grubszymi sprawami, jej nieustępliwość i upór pozwalały wierzyć, że oskarżony dostanie to, na co zasłużył.

      Czarnecki rzucił okiem na biegnącą poniżej wzniesienia leśną drogę, w nadziei że może właśnie pojawi się znany w mieście czarny grand cherokee Winnickiej. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby sugerować, że wkrótce dotrze na miejsce.

      – Nie będziemy czekać na panią Arletę – oznajmił Czarnecki i na wszelki wypadek wyjął z kieszeni chusteczkę.

      – Na pocieszenie powiem, że trup nie śmierdzi – rzekła Borucka. – I starajcie się chodzić po wydeptanych przez moich ludzi ścieżkach. Tu wciąż jest masa materiału do zebrania.

      Czarnecki westchnął. Nie znosił tej części obowiązków i choć cieszył się opinią twardego i skutecznego gliniarza, oględziny zwłok zawsze przyprawiały go o mdłości. Mimo to posłusznie ruszył za Borucką. Starał się kroczyć po śladach, tak jak go o to prosiła. Jej ludzie krzątali się na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych. Brodząc po kolana w śniegu, stawiali wielkie kroki, przez co w swoich białych strojach ochronnych przypominali bociany poszukujące jakiegoś smacznego kąska. Inni, pochyleni bądź na kolanach, badali СКАЧАТЬ