– Mais c'est une petite horreur qu'elle joue là32 – zawołała Francuzka półgłosem wprawdzie, ale wykrzyk jej usłyszała i Marta.
– Chut! Madmoiselle Delphine!33 – szepnęła gospodyni domu.
Marta uderzyła ostatni akord tkliwej kompozycji i zaraz, nie podnosząc oczu ni rąk znad klawiszów, zaczęła grać Nocturne Zientarskiego. Czuła, jak niepomyślne dla niej wrażenie gra jej wywarła na kobietę trzymającą w swoim ręku najdroższe jej nadzieje; czuła, że niezręcznie dotykając klawiszów, wypuszcza zarazem z dłoni jedno z nielicznych narzędzi zarobku, na jakie liczyła, że każdy fałszywy ton, spod palców jej wychodzący, rwie i przecina jedną z nielicznych nici, na których zawisł byt jej i jej dziecka.
„Muszę zagrać lepiej!” – powiedziała sobie w myśli i bez chwili namysłu zaczęła grać smętny Nocturne. A jednak nie grała lepiej niż wprzódy, grała nawet gorzej, kompozycja była trudniejsza, w rękach odzwyczajonych od gry uczuwać zaczęła ból i zesztywnienie.
– Elle touche faux, mame! He, he! Comme elle touche faux!34 – zawołała znowu Francuzka, strzelając śmiejącymi się oczami i zgrabne stopy opierając na pobliskim fotelu.
– Chut, je vous en prie, madmoiselle Delphine!35 – powtórzyła gospodyni domu z lekkim niezadowoleniem wzruszając ramionami.
Marta wstała od fortepianu. Rumieńce jej, lekkie wprzódy, przemieniły się teraz w purpurowe plamy, oczy błyszczały połyskiem silnego wzruszenia. Stało się! Z dłoni jej wypadło jedno z narządzi, na jakie rachowała, jedna z nici mogących prowadzić ją ku zarobkowi urwała się stanowczo. Wiedziała już teraz, że lekcji muzyki otrzymać nie może; nie spuściła oczu i pewnym krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedziały dwie obecne w pokoju kobiety.
– Nie miałam nigdy talentu do muzyki – zaczęła głosem dość cichym, ale nie stłumionym i nie drżącym – uczyłam się jej przecież przez lat dziewięć, ale do czego się nie ma zdolności, to zapomina się łatwo. Przy tym przez pięć lat po zamążpójściu nie grywałam wcale.
Mówiła to z lekkim uśmiechem. Utkwione w nią spojrzenia bystrych oczu Francuzki ciążyły jej dotkliwie, lękała się ujrzeć w nich litość lub szyderstwo. Ale Francuzka nie zrozumiawszy słów Marty, wymówionych po polsku, ziewnęła szeroko i głośno.
– Éh bien! Mame!36 – zwróciła się do gospodyni domu. – Skończ pani ze mną; mam do powiedzenia kilka słów tylko. Kiedy hrabina przyjedzie?
– Za dni kilka.
– Pisałaś pani do niej o warunkach, jakie położyłam?
– Tak, i pani hrabina przyjęła je.
– Więc moje czterysta rubli są pewnymi?
– Najzupełniej.
– I małą siostrzenicę moją będę mogła mieć przy sobie?
– Tak.
– I będę miała osobny pokój, osobną sługę, konie do przejażdżki, kiedy zechcę, i dwa miesiące wakacji?
– Na wszystkie warunki te zgodziła się pani hrabina.
– To dobrze – powstając rzekła Francuzka. – Za kilka dni przyjdę dowiedzieć się znowu o przyjeździe pani hrabiny. Jeżeli jednak za tydzień nie przyjedzie lub nie przyśle po mnie, zerwę umowę. Czekać dłużej nie chcę i nie potrzebuję. Mogę mieć miejsc podobnych dziesięć. Bon jour, madame37.
Kiwnęła głową gospodyni domu, Marcie i odeszła.
U progu nasunęła na głowę pąsowy kapiszon i otwierając drzwi zanuciła fałszywie francuską piosenkę. Marta po raz pierwszy w życiu uczuła coś na kształt zazdrości. Słuchając rozmowy francuskiej guwernantki z właścicielką biura myślała:
„Czterysta rubli i pozwolenie zatrzymania przy sobie małej siostrzenicy, osobny pokój, sługa, konie, długie wakacje! Boże mój! Ileż to warunków, jakże szczęśliwa, świetna jest pozycja tej kobiety, która jednak nie wydaje się ani bardzo ukształcona, ani wielce pociągająca! Gdyby mi przyrzeczono czterysta rubli rocznie i pozwolono mieć Jancię przy sobie…”.
– Pani! – ozwała się głośno. – Rada byłabym otrzymać stałą jaką posadę.
Żmińska namyślała się chwilę.
– Nie jest to zupełnie niepodobne, ale nie jest także i łatwe, a do tego wątpię, aby dla pani było korzystne. Spodziewam się, iż pani uznasz, że w stosunkach z osobami udającymi się do mnie otwartość jest moim obowiązkiem. Z francuszczyzną pani niezłą, ale niezupełnie paryską, z małym, żadnym prawie ukształceniem muzykalnym mogłabyś pani zostać nauczycielką tylko na początki.
– Co znaczy? – z bijącym sercem zapytała Marta.
– Co znaczy, że otrzymywałabyś pani 600, 800, najwyżej 1000 złotych rocznie.
Marta nie namyślała się ani chwili.
– Zgodziłabym się na tę zapłatę – rzekła – gdyby przyjęto mię wraz z małą moją córeczką.
Oczy Ludwiki Żmińskiej, wyrażające przed chwilą nadzieję budzący namysł, ochłodły.
– A! – wymówiła. – Pani nie jesteś więc sama, masz dziecko…
– Czteroletnią dziewczynkę, łagodną, spokojną, która nikomu nie wyrządziłaby nigdy przykrości żadnej…
– Wierzę – rzekła Żmińska – a jednak nie mogę udzielić pani najmniejszej nadziei otrzymania miejsca wraz z dzieckiem.
Marta patrzała na mówiącą ze zdziwieniem.
– Pani – wymówiła po chwili – osobę, która tylko co stąd odeszła, przyjęto przecież wraz z małą jej krewną… i tylu… tylu innymi warunkami. Czy jest ona tak wysoce wykształcona?
– Nie – odpowiedziała Żmińska – wykształcenie jej nie przechodzi granic mierności; ale jest ona cudzoziemką.
Po ustach surowej właścicielki biura po raz pierwszy w ciągu rozmowy przewinął się uśmiech, a zimne jej oczy spojrzały w twarz Marty z wyrazem, który zdawał się mówić: „Jak to! Nie wiedziałaś więc o tym? Skądże przybywasz?”
СКАЧАТЬ
32
33
34
35
36
37