Oko za oko. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oko za oko - Stefan Żeromski страница 3

Название: Oko za oko

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – Przed trzema laty.

      – Obecnie chwilowo wypoczywa biedactwo u nas – wtrąciła pani Zofia – po trudach i nudach zawodu. Była nauczycielką w pewnym domu obywatelskim. Niegdyś, będąc dziewczętami, nie przypuszczałyśmy, że jedna z nas będzie się zajmowała wyrabianiem serów, pieleniem rozsady i ogórków, a druga zapracowywała na utrzymanie tułaniem się po domach obcych.

      Panna Wanda spojrzała na mówiącą z pewnym wyrazem surowości i zmusiła ją do milczenia. Wawelski nie brał bardzo do serca zmiany losu, jaka zaskoczyła te panie; toteż uśmiechając się nieodpowiednio, myślał tylko o tym, jak by wyjść z honorem z całej tej afery.

      Po herbacie pani Świerkowska zaproponowała swemu gościowi mały spacer. Z ganku widać było kawał łąki już skoszonej – gładką, równą, jasnozieloną nizinę, od której nie można było oderwać oczu. Pośrodku łąki stała grupa szarozielonych olszyn. Maleńki ten a dziwnie uroczy krajobraz otaczały jakby ramionami smugi lasu sosnowego. Cały ogród skrzętnie i pracowicie uprawiony był pod przeróżne ogrodowizny. Wzdłuż i w poprzek przecinały go uliczki, wysadzone krzakami agrestu, porzeczek, malin i drzewami owocowymi. Od tła jasnej jeszcze zieloności młodych listków, powleczonej jakby lśniącym pokostem – płomienistą smugą odrzynało się staje wysokiego i kwitnącego pąsowo maku, dalej kilka zagonów kartofli, przyprószonych kwiatem niby śniegiem. Kwitły i pachniały młode lipy – rozlegał się wszędzie melodyjny gwar pszczół, trzmieli, os, nieprzerwany krzyk kosów i pogwizdywanie wilg. Pod parkanem rosły dokoła ogrodu dwa zagony grochu tyczkowego, rozrosłego bujnie i tworzącego istny las, pełen uliczek, grot, zieleni, korytarzy i tunelów. Tylna część płotu ginęła całkowicie w zaroślach dzikiego chmielu. W rogu tego wału z roślin kryła się wąska i niska furtka. Pani Zofia otworzyła ją wyjętym z kieszeni kluczem i stanąwszy już po tamtej stronie płotu, doradzała młodym, aby pozostali w ogrodzie – tam bowiem, dokąd ona idzie, około inspektów, rosa jest jeszcze.

      „Zdaje się, że to polowańko na mnie” – pomyślał Wawelski.

      Zaczęła się tedy rozmowa mdło-dowcipna: o maku, fasoli, Schopenhauerze, pięknej łące, emancypacji kobiet, o słowikach, o ciekawości jako zgubnej wadzie, sięgała już nawet takich wyżyn jak deklamowanie piosenki Heinego:

      Wenn ich in deine Augen seh',

      So schwindet all' mein Leid und Weh;

      Doch wenn ich kűsse deinen Mund… itd.

      gdy na uliczce zjawił się pan Świerkowski.

      Szedł, śmiejąc się i z odległości czterdziestu kroków wyciągając do Wawelskiego prawicę jak skrzydło wiatraka.

      – Tośmy, panie, komedie wczoraj pokazywali… ha! – wołał, kłując policzki studenta nie goloną od tygodnia brodą. – Jakże tam kacenjamerek… dokucza psubrat! A ja, panie łaskawy, musiałem od rana awanturować się z tymi serami. Kapelusz pański znalazłem aż u profesora… Eh… barszczu by teraz, barszczu kwaśnego! A gdzież to Zosia?

      – Przy inspektach – rzekła panna Wanda.

      – Aha. Tak to, uważa pan, nasza szlachta do roboty się bierze. Teraz dopiero zrozumiałem, gdym na zagrodowca zeszedł, że gdzie pan, drogi panie, nogą stąpisz, tam leży, jeżeli nie cały rubel srebrem, to na pewno siedemdziesiąt pięć kopiejek! Dasz pan wiarę, że ja z dziesięciu morgów i z tej oto łączki utrzymuję dom, żyję…

      – I bawię się przynajmniej raz w tygodniu na dworcu… – dorzuciła panna Wanda.

      – Z dziesięciu morgów ziemi – wołał, nie zwracając uwagi na sarkazm, aż mu żyły na czole nabrzmiały. – Trzymam osiem krów, wyrabia się sery, masło, szczerze mówiąc, letników warszawskich obciąga się należycie na mleku. Ogórki takie widziałeś pan też kiedy za żywota swego? To wszystko furt do Warszawy idzie; maliny, porzeczki, agrest, włoszczyzna… wszystko! A owoce? To śmiech! Zasypię tę waszą Warszawę moimi śliwkami za jakie dwa lata. Teraz, panie, z książek się uczę o uprawie cykorii. To może być artykuł! co też pan sądzi?

      – Ja, uważa pan…

      – Myślisz pan może, że Żydom oddam moją cykorię?… akurat! Wie pan, co ja panu powiem – mówił dalej, biorąc Wawelskiego pod rękę i zniżając głos do szeptu demonicznego – wiesz pan, co ja zamierzam? Zamierzam ni mniej, ni więcej, tylko… jajami handlować! Odrobinę kapitału niech mam… no, jakieś kilkaset rubli… i mogę do konkurencji z Żydami stawać. Taki, panie, u nas pozytywizm się zagnieżdża!

      – Pozytywizm… – dziwił się Wawelski, obserwując uśmiech panny Wandy, z jakim oskubywała listki polnej skabiozy.

      Długo, szeroko i patetycznie rozpowiadał pan Świerkowski o daleko sięgających planach założenia w Trebizondowie sklepu akcyjnego, gdzie on pełniłby rolę subiekta, o nieuniknionej ruinie handlu żydowskiego dzięki samej tylko zniżce na żelazie, o uprawie pszenicy sposobem pana Pepłowskiego, o melioracjach, nawozach sztucznych, nawet o azocie i Liebigu – i piorunował na niedołęstwo szlachty.

      – Ja sam, niestety, takim capem byłem… Nie piłem, nie jadłem, w karty-m nie grał… i rozlazło się; gdzie, jak i kiedy… nic nie wiem. Żydy, panie, o, tu jest rdzeń… Co prawda – szeptał Wawelskiemu do ucha – czasami tam z tymi aktorkami… pojmuje pan? Przyjedzie do miasta gubernialnego stado takich ładnych bestii, że ani podobieństwo wytrzymać. Tak; to była rubryka także swego rodzaju… Ale dziś mi się, panie, oczy otworzyły: sami rękawy powinniśmy zakasać albo, panie, kaput! Na mnie już dowcipnisie anegdoty układają. Opowiada jeden na przykład, jeden pędziwiatr, że jedzie niby bryczką, aż tu patrzy… na drodze leży kupa jaj potłuczonych, a między skorupami biała karteczka. Co takiego? Podnosi on tę kartkę… patrzy… bilet wizytowy, na którym stoi moje nazwisko: Wiktor Jaksa-Świerkowski. To ma być dowcip, że niby mi się jaja w drodze potłukły i żem tę jajecznicę, w braku innego przyrządu, biletem wizytowym zgrzebywał. Głuptasy! ja jeszcze pieniądz zrobię, gdy oni… No… ale chodźmy na barszcz, bo rzeczywiście w ustach, uczciwszy uszy, jak w niewyszlamowanym stawie.

      Wkrótce po spożyciu owego barszczu, podanego rączkami panny Wandy, Wawelski ruszył najbliższą drogą do domu, żegnany czule i zapraszany nadal uroczyście.

      Pan Józef Wawelski, nieboszczyk ojciec Adama, posiadał swego czasu w jednym z miast prowincjonalnych świetny „interes” mydlarski, składający się z fabryki na wielką skalę i dużego sklepu. Wawelscy pochodzą z Żydów, chociaż dziad Adama był już żarliwym katolikiem, a i pradziad podobno jawnie świninę jadał, chociaż pozornie trwał w wierze ojców. Pan Józef był człowiekiem prostym, nigdy żadnym umiejętnościom się nie oddawał, nie miał żadnego „sposobu myślenia”, bardzo rzadko wypuszczał spodnie na cholewy i miał wówczas minę zakłopotaną; interes prowadził sprytnie, pracował zapamiętale i według powszechnego mniemania dorobił się majątku uczciwie, a przetrącał parobkom piszczele i miażdżył nosy chłopcom sklepowym w sposób tak mistrzowski i rodzimy, jakby w żyłach jego płynęła odwieczna krew sarmacka. O umeblowaniu salonu, powozie i przyswojeniu sobie przekonań plutokratycznych pomyślał dopiero pod koniec życia, i to nie z własnej inicjatywy, lecz ulegając natarczywym żądaniom żony – Róży z Rubinów. Przez cały czas małżeńskiego pożycia pani Róża była prawą ręką męża w gromadzeniu majątku i nie zdradzała żadnych niewłaściwych nawyknień; dopiero gdy jedynak Adaś przestał wykradać pierniki z szuflad sklepowych otrzymawszy promocją do klasy czwartej, nabrała skądś СКАЧАТЬ