Wołanie grobu. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wołanie grobu - Simon Beckett страница 15

Название: Wołanie grobu

Автор: Simon Beckett

Издательство: PDW

Жанр: Современные детективы

Серия: David Hunter

isbn: 9788381433013

isbn:

СКАЧАТЬ i poruszył ustami, jakby próbował przypomnieć sobie ludzką mowę.

      – Nie potrzebuję pomocy – odrzekł.

      – Świetnie, w takim razie pójdzie nam bardzo łatwo. Ale będę w pobliżu, tak na wszelki wypadek. – Posłała mu uśmiech. Nie był zalotny ani nerwowy, tylko zwyczajny, normalny. – A, i pewnie chciałbyś, żeby ci zdjąć więzy z nóg. Daleko w nich nie zajdziesz.

      Wciąż uśmiechnięta odwróciła się, aby ostatnie słowa dotarły do Terry’ego. Zobaczyłem, że policjanci wymieniają zdezorientowane spojrzenia. Terry zaczerwienił się i dał im znak.

      – Tylko nogi – warknął. – Ręce zostają skute.

      Miał oschły ton, ale wszyscy wokół zdawali sobie sprawę, że przed chwilą o mało nie stracił kontroli nad sytuacją. Zobaczyłem, że Roper patrzy, jak Terry usiłuje odzyskać przynajmniej pozory utraconego autorytetu; pozostali funkcjonariusze spojrzeli na siebie znacząco. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby Sophie nie zainterweniowała. Nie tylko zażegnała niebezpieczeństwo, ale jeszcze nawiązała więź z Monkiem.

      W porównaniu z agresywnym zachowaniem sprzed chwili więzień wydawał się teraz osowiały i poskromiony. Prowadzony ścieżką przez konwojentów odwrócił wielką głowę w kierunku Sophie.

      – Wygląda na to, że pani Keller przygarnęła sobie zwierzaczka – rzekł Wainwright, gdy ruszyliśmy za nimi, wypuszczając kłęby pary z ust w mroźny poranek.

      – Świetnie sobie poradziła – stwierdziłem.

      Dotarło do mnie, że przed chwilą nie tylko Terry stracił twarz.

      – Tak pan uważa? – Wainwright wściekłym wzrokiem obserwował sylwetki idące przed nami. – Miejmy tylko nadzieję, że zwierzę jej nie pogryzie.

      Można było odnieść wrażenie, że wrzosowisko uwzięło się na nas. Oziębiło się i zaczęło padać. Nieprzerwany miarowy deszcz przyginał trawę i krzaki do ziemi, mroził ciało tak samo jak umysł.

      Monk wydawał się nieobecny. Stał nad pustym grobem Tiny Williams, a strużki wody spływały po jego czaszce na twarz, która przywodziła na myśl gargulca ze średniowiecznej świątyni. Jakby niczego nie widział i nie czuł.

      O reszcie z nas nie można było tego powiedzieć.

      – To beznadziejne! – warknął Wainwright, ocierając mokre policzki.

      Archeolog wciągnął gruby kombinezon roboczy, przez co jego rosła postać wydawała się jeszcze większa. Chroniący ubranie i upaćkany czarnym błotem kombinezon wydawał się tak samo sfatygowany jak jego właściciel.

      Beznadziejne, owszem. Wyjątkowo byłem tego samego zdania. Mój strój ochronny wpijał mi się w szyję i nadgarstki, przez co pociłem się mimo chłodu. Woda skapywała mi z kaptura srebrnymi strużkami, kilka zimnych kropel raz po raz przenikało pod spód. Taśma wciąż była rozpięta dokoła, lecz niebieski namiot zwinięto, a pusty grób wypełniała błotnista deszczówka. W ciągu ostatnich dni niesprzyjająca aura i ciągłe marsze dziesiątek stóp w jedną i drugą stronę uczyniły z ziemi zdradliwe grzęzawisko. Naszej wędrówce do tego miejsca towarzyszyły nieustanne przekleństwa funkcjonariuszy. W pewnej chwili Wainwright potknął się i o mało nie upadł.

      – Nic mi nie jest – syknął, gdy wyciągnąłem rękę, żeby mu pomóc.

      Wydawało się, że nawet Monk ledwo sobie radzi, bo skute ręce utrudniały mu zachowanie równowagi.

      Z wyjątkiem adwokata pozostali cywile – Wainwright, Sophie i ja – trzymali się z dala od grupki otaczającej więźnia, zgodnie z instrukcją zachowując bezpieczną odległość. Dołączyła do nas przewodniczka z psem tropiącym. Springer spanielka była wyszkolona w łowieniu nosem nawet najlżejszych powiewów gazów pochodzących z rozkładającego się ciała, lecz najpierw należało wskazać właściwe miejsce. A wyglądało na to, że Monk się nie śpieszy z wykonaniem zadania.

      W obstawie dwóch konwojentów stał zapatrzony w płytki dół, w którym zakopał Tinę Williams, z ustami wciąż wykrzywionymi szyderczo, jakby uśmiechał się do własnych myśli. Uświadomiłem sobie jednak, że to jego naturalny grymas, który nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się w głębi okrągłych ślepków – podobnie jak w przypadku sierpowatego uśmiechu rekina.

      – Jakieś wspomnienia? – spytał Terry.

      Nie doczekał się odpowiedzi. Monk był milczący i niewzruszony, jakby wyrzeźbiono go z tego samego granitu, z którego powstał Czarny Twardzielec.

      Brodaty konwojent szturchnął go w ramię.

      – Głuchy jesteś, zgrywusie? – spytał.

      – Trzymaj jebane łapy przy sobie – odwarknął Monk, nie odwracając się do niego.

      Adwokat westchnął przesadnie, gdy strażnik z trudem pohamował złość.

      – Nie muszę chyba nikomu przypominać, że mój klient jest tutaj dobrowolnie – powiedział. – Jeśli ma być nękany, to lepiej zakończmy to wszystko.

      – Nikt nikogo nie nęka – odparł Terry. Miał ściągnięte ramiona, lecz nie w obronie przed deszczem. Przypominał kabel pod napięciem. – To pański klient chciał tutaj przyjść. Mam chyba prawo zapytać po co.

      Wiotkie włosy Dobbsa powiewały na wietrze, nadając mu wygląd rozeźlonego pisklaka. Adwokat wciąż ściskał teczkę. Zastanawiałem się, czy trzyma w niej coś ważnego, czy zabrał ją z przyzwyczajenia.

      – W warunkach zwolnienia tymczasowego mojego klienta wyraźnie zaznaczono, że ma on pomóc w zlokalizowaniu miejsc pochówku Zoe i Lindsey Bennett. I nic ponadto. Jeśli zamierzacie przepytywać go w jakiejkolwiek innej sprawie, to powinniśmy wrócić do zakładu karnego, a wtedy będziecie mogli przeprowadzić oficjalne przesłuchanie w wymaganych przez prawo warunkach.

      – Ta, jasne – mruknął Terry. Nawet nie próbował ukryć wściekłości. – Dobra, Monk, wystarczy tej turystyki krajoznawczej! Mów, gdzie zakopałeś pozostałe zwłoki, albo wracasz do celi!

      Monk podniósł wzrok znad dołu i popatrzył na bezkresne wrzosowisko. Wyciągnął ręce i potarł czaszkę, szczękając kajdanami.

      – Tam.

      Wszyscy odwrócili się we wskazanym kierunku – było to jeszcze dalej od drogi i ścieżki. Nie licząc kilku ciemnych głazów i wysepek janowca, rozciągał się tam jednostajny bezmiar wrzosu i trawy.

      – Gdzie dokładnie? – zapytał Terry.

      – No mówię. Tam.

      – A więc nie w pobliżu miejsca, gdzie zakopałeś Tinę Williams?

      – Nigdy nie mówiłem, że to jest w pobliżu.

      – To po cholerę żeś nas tu wszystkich ściągnął?

      Wyraz czarnych oczu był nieodgadniony.

      – Chciałem СКАЧАТЬ