Przysięga Braci . Морган Райс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przysięga Braci - Морган Райс страница 7

СКАЧАТЬ możemy wydać się zbyt podejrzani. Mogą nas wtedy złapać. Musimy poczekać.

      – Poczekać na co? – naciskał Merek, a w jego głosie dało się wyczuć frustrację.

      Godfrey uparcie pokręcił głową. Wydawało mu się, jakby jego plan właśnie przestawał wypalać.

      – Nie wiem – odpowiedział.

      Minęli kolejny zakręt, a kiedy to zrobili, rozpostarł się przed nimi widok na całe miasto, na Volusię. Godfrey westchnął głęboko, był zachwycony.

      Było to najbardziej niesamowite miasto, jakie kiedykolwiek widział. Jako syn króla był wprawdzie w dużych miastach, w ogromnych miastach, w bogatych miastach i w doskonale ufortyfikowanych miastach. Był w najpiękniejszych miastach na całym świecie. Naprawdę niewiele miejscowości mogło równać się z majestatem Savarii, Silesii, czy, przede wszystkim, Królewskiego Dworu. Nie było mu łatwo zaimponować.

      Ale nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Było to połączenie piękna, porządku, siły i bogactwa. Przede wszystkim bogactwa. Pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Godfrey’a były wszystkie posągi. Wszędzie w mieście porozstawiane były statuy, posągi bogów, których Godfrey nie rozpoznawał. Jeden wydawał się przedstawiać boga morza, inny boga nieba, jeszcze inny – wzgórz… Wszędzie znajdowały się też grupy ludzi, którzy oddawali im cześć. W oddali, wysoko nad miastem królował potężny złoty posąg, wznoszący się na sto stóp, posąg Volusii. Tabuny mieszkańców kłaniały się nisko, oddając mu cześć.

      Następną sprawą, która zaskoczyła Godfrey’a, były ulice, wysadzane złotem, lśniące, nieskazitelne – wszystkie były skrupulatnie wyczyszczone. Wszystkie budynki wykonane były z doskonale wyszlifowanych kamieni, każdy pojedynczy kamień był idealnie dopasowany do pozostałych. Ulice miasta rozchodziły się w nieskończoność, wydawało się, że zabudowania sięgają aż po horyzont. Co wprawiło go w jeszcze większe zdumienie to kanały i ujścia wody, doskonale przeplatające się z ulicami – czasem miały kształt łuku, czasem koła. Płynęły nimi lazurowe wody oceanu. Zdawało się, iż są to żyły tego miasta, które tłoczą w to miejsce życie. Kanały wypełnione były zdobionymi, złotymi naczyniami, które sprawiały, że płynące tędy wody łagodnie się wznosiły i opadały, przecinając się gdzieniegdzie z ulicami.

      Miasto przepełnione było światłem, które odbijało się od portu, gdzie dominował wszechobecny dźwięk przełamujących się fal. Wydawało się jakby zabudowania, które miały kształt podkowy, obejmowały port i fale, które rozbijały się o wykonany ze złota falochron. Błyszczące refleksy oceanu, promienie obu słońc oraz wszędobylskie złoto sprawiały, że Volusia dosłownie olśniewała. Do tego wszystkiego, przy wejściu do portu umiejscowione były dwie kolumny, które sięgały prawie do nieba – symbolizowały siłę.

      Godfrey zrozumiał, że to miasto zostało wybudowane, aby onieśmielać, aby epatować bogactwem – i szczerze mówiąc, doskonale wykonywało swoje zadanie. Miejsce to emanowało postępem i rozwojem cywilizacyjnym – gdyby Godfrey nie zdawał sobie sprawy z tego, jakim okrucieństwem odznaczają się jego mieszkańcy, z wielką chęcią by tutaj zamieszkał. Tutejsza przestrzeń bardzo różniła się od tego, co miał do zaoferowania swym mieszkańcom Krąg. Miasta w Kręgu budowane były tak, aby odpierać ataki. Budowane były, aby chronić. Były pokorne i skromne – tak jak ich mieszkańcy. W odróżnieniu od miast Imperium, które były otwarte, nieustraszone i budowane po to, aby pokazywać swe bogactwo. Godfrey zdał sobie sprawę, że było to całkiem sensowne – wszak miasta Imperium z żadnej strony nie musiały obawiać się ataku.

      Z tych rozważań wyrwała Godfreya wrzawa, którą usłyszał przed sobą. Kiedy zeszli w dół alei i skręcili za róg, ich oczom ukazał się ogromny dziedziniec, za którym widać było port. Był to szeroki, kamienny plac, do którego dochodziły najważniejsze ulice miasta – dwanaście traktów, które rozchodziły się w dwunastu różnych kierunkach. Wszystko to prześwitywało przez kamienny łuk, który znajdował się jakieś dwadzieścia jardów przed nimi. Godfrey wiedział, że jeśli przejdą pod tym łukiem, znajdą się na otwartej przestrzeni i nie będą w stanie w żaden sposób wyślizgnąć się z grupy.

      Co gorsza, Godfrey widział, że niewolnicy napływają tu ze wszystkich stron, wszyscy byli tu spędzani przez swoich nadzorców. Niewolnicy ze wszystkich zakątków Imperium, reprezentanci najróżniejszych ras. Wszyscy skuci, prowadzeni na wysoką platformę wystającą ponad oceanem. Niewolnicy stawali na niej, a bogaci mieszkańcy Imperium dokładnie się im przyglądali, po czym składali swoje oferty. Wyglądało to niczym licytacja.

      Nagle rozległ się wiwat, a Godfrey zobaczył jak imperialny szlachcic przygląda się szczęce niewolnika – człowieka o białej skórze i długich, kręconych, brązowych włosach. Szlachcic skinął z zadowoleniem, a nadzorca podszedł i spętał niewolnika, jakby potwierdzając dobicie targu. Nadzorca chwycił niewolnika od tyłu za koszulę i twarzą w dół wypchnął go z platformy. Mężczyzna przez chwilę spadał, po czym z impetem uderzył o ziemię, na co tłum zareagował radosnym wiwatem. Następnie podeszło kilku żołnierzy i go stamtąd wywlekło.

      Z innej części miasta nadeszła kolejna grupa niewolników – Godfrey zobaczył, że do przodu został wypchnięty największy spośród nich. Mężczyzna był o głowę wyższy od pozostałych, był silny i zdrowy. Żołnierz Imperium uniósł swój topór, a niewolnik przygotował się na najgorsze.

      Jednak nadzorca rozwalił jego kajdany – dziedziniec wypełnił teraz dźwięk rozłupywanego metalu.

      Niewolnik w zdziwieniu gapił się na strażnika.

      – Czy jestem wolny? – zapytał.

      Ale kilku żołnierzy wystąpiło naprzód, chwyciło mężczyznę za ramiona i zaciągnęło go do podnóża wielkiej złotej statuy, która wyrastała w porcie – był to kolejny posąg Volusii. Palcem wskazywała na morze, a fale rozbijały się u jej stóp.

      Tłum podszedł bliżej kiedy żołnierze przytrzymywali mężczyznę w dole. Popchnęli go tak, aby jego głowa leżała nisko u stóp posągu.

      – NIE! – krzyczał mężczyzna.

      Żołnierz wystąpił do przodu dzierżąc swój topór, ale tym razem jednak ściął niewolnikowi głowę.

      Tłum wrzasnął z zachwytu, wszyscy upadli na kolana i zaczęli się kłaniać, wielbić posąg, po którego stopach spływała krew.

      – W ofierze dla naszej wspaniałej bogini! – krzyknął żołnierz. – Przeznaczamy największe i najdorodniejsze spośród naszych owoców!

      Tłum znów wiwatował radośnie.

      – Nie wiem jak wy, – Godfrey usłyszał nagle głos Mereka – ale ja nie zamierzam zostać poświęcony dla jakiegokolwiek bożka. W każdym razie nie dzisiaj.

      Nastąpiło kolejne uderzenie bata i Godfrey zobaczył, że wejście na plac jest już coraz bliżej. Serce waliło mu w piersi, kiedy zastanawiał się nad słowami kolegi – doskonale wiedział, że Merek miał rację. Wiedział, że musi coś zrobić – i to szybko.

      Godfrey odwrócił się nagle. Kątem oka zauważył pięciu mężczyzn odzianych w jasnoczerwone peleryny z kapturami. Przemierzali szybko ulicę, idąc w przeciwnym kierunku niż grupa niewolników. Zauważył, że mają białą skórę, blade dłonie i twarze. Zobaczył, że są mniejsi niż olbrzymi brutale СКАЧАТЬ