Wszelkie Niezbędne Środki . Джек Марс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wszelkie Niezbędne Środki - Джек Марс страница 7

СКАЧАТЬ chemik, ale zamiast znaleźć sobie pracę, poszedł na wojnę. Miał trzydzieści kilka lat, szeroką bliznę wzdłuż policzka i, jeśli mu wierzyć, prowadził świętą wojnę w sześciu krajach – do Ameryki przybył w tym samym celu.

      Wrzeszczał do słuchawki raz za razem, zanim nawiązał rozmowę. Kiedy w końcu ktoś zgłosił się po drugiej stronie, zaczął od wykrzyczenia kilku argumentów. Po kilku minutach uspokoił się i słuchał, po czym się rozłączył.

      Eldrick był czerwony na twarzy. Miał gorączkę. Czuł, jak coś go wypala od wewnątrz. Jego serce waliło jak oszalałe. Nie wymiotował, ale robiło mu się niedobrze. Od dwóch godzin czekali w wyznaczonym miejscu przy waterfroncie w South Bronx. To miała być łatwa robota – ukraść materiały, jechać vanem przez dziesięć minut, spotkać się z kontaktami i odejść. Tyle że kontakty nigdy się nie pojawiły.

      Teraz byli… gdzieś. Eldrick nie wiedział, gdzie. Na chwilę stracił przytomność. Przebudził się, ale wszystko przypominało niejasny sen. Byli na autostradzie. Momo prowadził, więc musiał wiedzieć, dokąd jechali. Ekspert w dziedzinie technologii, Momo, ze swoim chudym niewyrzeźbionym ciałem wyglądał na tego, kim był. Był tak młody, że na jego twarzy nie było ani jednej zmarszczki. Wyglądał, jakby nie mógł zapuścić brody, nawet gdyby chodziło o samego Allaha.

      – Mamy nowe instrukcje – powiedział Ezatullah.

      Eldrick jęknął, pragnąc umrzeć. Nie wiedział, że można czuć się tak chorym.

      – Muszę wysiąść z tego vana – powiedział Eldrick.

      – Zamknij się, Abdul!

      Eldrick zapomniał – teraz nazywał się Abdul Malik. Czuł się dziwnie, kiedy ktoś nazywał go Abdul. On, Eldrick, przez większość swojego życia był dumnym czarnym mężczyzną, dumnym Amerykaninem. Czując się tak chorym, jak teraz, żałował, że to zmienił. Zmiana wyznania w więzieniu była najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił.

      Cały ten syf był z tyłu. Było tego mnóstwo, we wszystkich rodzajach kanistrów i pudeł. Niektóre przeciekały i właśnie ich zabijały. Zabiły już Bibiego. Dureń otworzył kanister, kiedy byli jeszcze w sejfie. Był nadzwyczaj silny i wyrwał pokrywę. Dlaczego to zrobił? Eldrick przypomniał sobie Bibiego trzymającego kanister. „Tu nic nie ma” – powiedział. Potem przysunął sobie to do nosa.

      W ciągu minuty zaczął kaszleć. Osunął się na kolana. Za chwilę był już na czterech, kaszląc.

      – Mam coś w płucach – powiedział. – Nie mogę się tego pozbyć. – Zaczął łapać powietrze. Odgłos był okropny.

      Ezatullah podszedł i strzelił mu w tył głowy.

      – Uwierz mi, wyświadczyłem mu przysługę – powiedział.

      Teraz van sunął przez tunel. Długi, wąski i ciemny tunel z pomarańczowymi światłami zwiększającymi się nad głową. Eldrickowi kręciło się w głowie od tych świateł.

      – Muszę wysiąść z tego vana! – krzyknął. – Muszę wysiąść z tego vana! Muszę…

      Ezatullah się odwrócił. Jego pistolet był wycelowany w głowę Eldricka.

      – Cicho! Rozmawiam przez telefon.

      Rozcięta twarz Ezatullaha byłą czerwona. Pocił się.

      – Zabijesz mnie tak jak Bibiego?

      – Ibrahim był moim przyjacielem – powiedział Ezatullah. – Zabiłem go z litości. Ciebie zabiję, żebyś się zamknął. – Przycisnął lufę do czoła Eldricka.

      – Zastrzel mnie. Nie zależy mi. – Eldrick zamknął oczy.

      Kiedy znów je otworzył, Ezatullah był odwrócony do niego plecami. Wciąż jechali tunelem. Światła było za dużo. Nagła fala nudności ogarnęła Eldricka i silny spazm targnął jego ciałem. Ścisnął mu się żołądek i poczuł kwas w gardle. Zgiął się w pół i zwymiotował na podłogę między własnymi butami.

      Minęło kilka sekund. Fala smrodu uderzyła go w twarz i znów zebrało mu się na wymioty.

      „Boże” – błagał bezgłośnie – „pozwól mi umrzeć”.

      Rozdział 7

      5:33 rano

      Harlem Wschodni, dzielnica Manhattanu

      Luke wstrzymał oddech. Nie przepadał za głośnymi dźwiękami, a właśnie nadchodziła piekielnie wielka fala hałasu.

      Stał nieruchomo w ponurym świetle kamienicy w Harlem. W ręku miał broń, a plecami opierał się o ścianę. Ed Newsam stał prawie w takiej samej pozycji. Po obu stronach drzwi do mieszkania na końcu wąskiego korytarza stało pół tuzina członków ekipy SWAT, ubranych w hełmy i kamizelki kuloodporne.

      W budynku panowała grobowa cisza. W powietrzu unosił się kurz. Chwilę wcześnie mały robot wsunął pod drzwiami maleńki obiektyw kamery, aby wykryć ewentualne ładunki wybuchowe po drugiej stronie. Czystko. Robot się wycofywał.

      Dwóch ludzi ze SWAT podeszło z ciężkim taranem. Był to taran bujany i policjanci trzymali go z obu stron. Poruszali się bezszelestnie. Dowódca SWAT podniósł pięść i wystawił palec wskazujący.

      To oznaczało jeden.

      Palec środkowy. Dwa.

      Palec serdeczny…

      Dwaj mężczyźni cofnęli się i zamachnęli taranem. BUM!

      Drzwi eksplodowały do wewnątrz, jak tylko odbił się od nich taran. Czterech pozostałych wpadło do środka i zaczęło krzyczeć: – Na ziemię! Na ziemię! Na ZIEMIĘ!

      Gdzieś w korytarzu zaczęło płakać dziecko. Uchyliły się drzwi i pojawiły się w nich głowy, po czym szybko się schowały. To była jedna z cech tej okolicy. Czasem po prostu przychodzi policja i wyważa drzwi u sąsiada.

      Luke i Ed odczekali trzydzieści sekund, aż SWAT zabezpieczy mieszkanie. Ciało leżało na podłodze w salonie, dokładnie tak jak Luke się tego spodziewał. Popatrzył na nie tylko przez chwilę.

      – Teren czysty? – zwrócił się do dowódcy SWAT. Facet rzucił mu krótkie spojrzenie. Kiedy Luke dowodził tym zespołem, doszło do małego nieporozumienia. To byli ludzie z NYPD. Nie byli figurami szachowymi, które federalni mogą przesuwać, jak im się podoba, bo taki akurat mają kaprys. Chcieli, żeby Luke o tym wiedział. Luke to rozumiał, ale atak terrorystyczny trudno nazwać kaprysem.

      – Teren czysty – powiedział dowódca. – To pewnie jest twój podejrzany.

      – Dziękuję – odpowiedział Luke.

      Mężczyzna wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.

      Ed uklęknął obok ciała i zdjął odciski z trzech palców ofiary.

      – Co myślisz, Ed?

      Wzruszył ramionami. – Załadowałem tu odciski Kena СКАЧАТЬ