Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk страница 10

Название: Sekret antykwariusza

Автор: Paweł Jaszczuk

Издательство: Автор

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-66201-65-1

isbn:

СКАЧАТЬ koszyczek do brudnej wody i patrzył, jak wolno odpływa, obracając się wokół własnej osi. Oblizał się i ruszył do samochodu. Kilkakrotnie się jeszcze obejrzał, lecz gówniara jakby się zapadła pod ziemię.

      Rozjuszony oparł się o nagrzany od słońca fotel, parząc sobie plecy. Zatrzasnął drzwi i zaczął niespodziewanie krzyczeć. Walił pięściami w kierownicę. Był na siebie wściekły, że dał się smarkuli przechytrzyć.

      Pewnie go zapamiętała. Bachory są bystrymi obserwatorami. Wiedział, że to tylko kwestia czasu i mała wszystko komuś wypaple.

      Spojrzał w lusterko. Taksowały go szare, przekrwione oczy, ukryte w nabrzmiałej twarzy, którą rozcinały zaciśnięte sine usta. Mięsiste uszy nabiegły krwią. Uśmiechnął się do własnego odbicia. Fałszywy grymas nie poprawił mu nastroju. Uniósł brwi, posiwiałe na końcach. Od dziecka nie lubił własnych stalowych oczu, może inni też ich nie lubili?

      Pewność siebie, którą dawały zgromadzone w antykwariacie książki, odebrała mu teraz dzika przyroda. To ona była wszystkiemu winna, no i ta mała gówniara, której się przed chwilą upiekło.

      A może dobrze, że uciekła. Gdyby została, nie mógłby za siebie ręczyć. Do tej pory pamiętał, co się zdarzyło przed kilkunastoma laty, i strasznie tego żałował. To był chyba koniec listopada, a może początek grudnia, gdy wyruszył rano do niedalekich Silic na spotkanie z wiejskim nauczycielem, przyjacielem rodziców, który chciał mu pokazać znalezione na strychu mapy. Miały to być ponoć jakieś poniemieckie rarytasy. Mapy średnio go interesowały. Rzadko je kupował, ponieważ dysponował ograniczonym miejscem na ich ekspozycję w antykwariacie, lecz postanowił raz zaryzykować.

      Szarzało, gdy wyjechał za rogatki. Po okolicznych polach hulał przenikliwy wiatr, zacinający deszczem. Prowadził ostrożnie, gdyż szyby zaparowały. Włączył wycieraczki i wentylator na najwyższy bieg. Był już mniej więcej kilometr przed Silicami, gdy dostrzegł postać stojącą na poboczu drogi. Drobna dziewczynka z tornistrem mokła na deszczu, czekając na autobus, więc z dobrego serca postanowił ją podwieźć. Zahamował, cofnął, ale gówniara za żadne skarby nie chciała wsiąść do auta i uciekła do rowu. Poczuł się dotknięty. Ewidentnie go upokorzyła. Nasłuchała się chyba w domu opowieści o zboczeńcach, ale on nie był przecież zboczeńcem.

      Wyszedł z samochodu i w kilku męskich słowach dał jej do zrozumienia, co o niej myśli. Dziecko wystraszyło się i potulnie wsiadło do pułapki. Za dużo go to kosztowało, żeby ją teraz z niej wypuścić. Jechał, podśpiewując piosenkę o małych pieskach, które chciały przejść przez rzeczkę, starając się jej przypodobać.

      Smarkula powoli nabierała do niego zaufania. Pod koniec jazdy bujała się w fotelu, nucąc razem z nim. Dziewczynka pochwaliła się, że po powrocie ze szkoły mamusia da jej słodką chałkę z dżemem wiśniowym. Stocki powiedział, że również ją uwielbia, ale z samym masełkiem.

      Nie wiedział, co go tknęło, by skręcić jej kark. To było od niego silniejsze. Przypomniał sobie, że sprowokowała go odkryta, chuda szyja. Nie wiadomo dlaczego nie zabrała z domu szalika. Zatrzymał się przed wioską i udał, że zepsuł mu się samochód. Obrócił się do pasażerki.

      Nawet nie przypuszczał, że dziecięca szyja jest taka krucha. Kiedy było po wszystkim, wyrzucił małą przy drodze, pozorując wypadek. Przejechał po niej dla pewności. Miał dużo szczęścia, że nikt z wioski go nie widział.

      W tym dniu już nie pojechał po mapy. Po powrocie do domu natychmiast zadzwonił do nauczyciela i przeprosił go, że musi odwołać spotkanie, tłumacząc się awarią rozrusznika. Powiedział to przy Lizie, która akurat wybierała się do szkoły na zajęcia.

      Długo nie mógł sobie wybaczyć tego niecnego postępku. Przez wiele dni nie oglądał telewizji, nie pił piwa, a nawet rzadziej palił trawkę. Spróbował zrozumieć swój czyn. Analizował minuta po minucie swoje zachowanie. Żył tym przez jakiś czas, aż odciągnęły go od tych fatalnych wspomnień bieżące sprawy.

      Stocki oderwał wzrok od lusterka i wsunął kluczyk do stacyjki. Przekręcił go gwałtownie. Silnik zaszumiał miarowo, a we włączonym radiu marszałek sejmu ogłosił koniec obrad.

      5

      Prowadził rozkojarzony, głowiąc się nad tym, czy jego życiem rządzi przypadek. Co by się stało, gdyby godzinę temu nie złamał swojej żelaznej zasady? Zachował się jak kretyn. Zatrzymał się i jeszcze zaczekał, aż gówniarz łaskawie wsiądzie, a potem słuchał jego łzawych historyjek.

      Dlaczego właśnie to jemu zdarzają się takie kurewskie historie? A poprzednie zdarzenia? Nie było ich mało! Gdyby tak cofnąć się aż do samego początku, do jego urodzin i jeszcze dalej, może nawet do samego poczęcia? O jego życiu zawsze decydował przypadek. Kto był bardziej obrotny w łóżku: ojciec czy matka? Komu bardziej na „tym” zależało? A może rodzicielka ziewała, patrząc w sufit, gdy ojciec gmerał w jej barchanowych majtkach? Podobno tej zimy, gdy go poczęli, były tęgie mrozy. Nie cierpiał takich idiotycznych rozważań. Nie dawały żadnej odpowiedzi, potrafiły za to nieźle wkurzyć.

      Przypadek? Czyżby? A Liza i Wiktoria? Miał wyraźny dowód. Obie pojawiły się w jego życiu nieproszone. Zawdzięczały mu wszystko i obie zmówiły się przeciw niemu. Traktowały go zawsze z pogardą i nigdy nie patrzyły mu w oczy, kiedy do nich się zwracał, jakby chciały coś ukryć albo go zlekceważyć. I obie potrafiły do siebie szeptać.

      Cholerne szepty. Porozumiewały się między sobą kretyńskim, babskim kodem, wymyślonym specjalnie, by ich nie rozumiał.

      6

      Wyjechał na asfaltową szosę. Przełknął ślinę i dodał gazu. Doskonale pamiętał ten ostatni raz, gdy Liza z Wiktorią siedziały z nim w salonie, wpatrzone w telewizor. Obie się nie odzywały. Czekały, aż na ekranie pojawi się napis: Korsze-Ełk. Zresztą nie musiały nic gadać, bo oglądały z nim ten film dziesiątki razy i mogłyby wymienić z pamięci nazwy wszystkich stacji, lokalizację skrzyżowań oraz wiaduktów, gdyby je o to zapytał.

      „Jechali” do Ełku. Rozparli się na kanapie jak w pustym przedziale kolejowym, tyle że nie mieli toreb ani walizek. Liza poprawiała makijaż, a Wiktoria piłowała pilniczkiem paznokcie. Na okrągłym stoliku stały puszki z browarem, a kamionkową misę wypełniały chipsy. Zadbał wtedy o wszystko, bo przed podróżą trzeba być przewidującym.

      Pierwsze sekundy wlokły się obrzydliwie. Kiedy wreszcie dyżurny ruchu podniósł lizak, pociąg ruszył i z warkocza siedmiu torów w Korszach został tylko jeden prowadzący do Ełku. Na lewo tuż za pociągiem towarowym celowała w niebo wieża ciśnień, przypominająca rakietę na kosmodromie.

      Niekiedy wyobrażał sobie, że przebrany w kosmiczny skafander podjeżdżał pod nią w specjalnym pojeździe. Wysiadał, machał ręką i sunął windą na sam szczyt. Potem zamykały się za nim hermetyczne drzwi i zaczynało się odliczanie czasu. Start wciskał go w fotel, trzęsły mu się ręce, a oczy zachodziły mgłą, gdy rakieta gnała w przestrzeń kosmiczną. Kiedy ucichł ogłuszający huk, podziwiał z wysoka niebieską planetę. Miał w oczach łzy, bo widział zło, które wyrządził Wiktorii i Lizie, i chciał być normalnym człowiekiem, a nie potworem. Marzył, by wrócić na ziemię odmieniony.

      Boże, СКАЧАТЬ